Antrakt logo
    

Antrakt nazwa

przy II LO w Suwałkach

  Korespondenci donoszą

aktualności

o nas

kronika galeria

 

spektakle

korespondenci donoszą

wędrówki po Teatrze

Antraktowa biblioteka

 

dobre strony

 

Rok Wyspiańskiego

 

 

A czas płynie... czas płynie... jednak w prawdziwej historii nic nie przemija bezpowrotnie, Od kilkunastu lat Antrakt jest naszym miejscem wspólnym.  I mimo że kolejne roczniki odchodzą, odjeżdżają  na studia, ciągle pozostają w zasięgu... przyjaźni oraz nieustannej aktywności teatralnej. Dlatego inaugurujemy nową odsłonę - Korespondentów, którzy gdzieś tam, w wielkim świecie, nie zapominają  ani o teatrze, ani o swoim Antrakcie.  Zawdzięczamy im wiadomości o repertuarze scen niemal całej Polski i teatralne recenzje.
 

 

Radio Kraków

Stanisław Wyspiański
„Wyzwolenie”

24.02.2017
reż. Agata Duda-Gracz

 

Krakowa

Teatr mój widzę ogromny, teatr... radiowy!

Radio Kraków na swój okrągły, 90. już jubileusz, sięga po „Wyzwolenie” Stanisława Wyspiańskiego. Nie ma bardziej krakowskiego radia, niż Radio Kraków. Nie ma mocniej związanego z Krakowem poety i dramaturga, niż Stanisław Wyspiański.

Z legendarnym już dramatem mierzy się reżyserka i scenografka, związana z krakowską PWST i Teatrem im. Juliusza Słowackiego — Agata Duda-Gracz. Zaprasza do współpracy aktorów, którzy już grali w „Wyzwoleniu” realizowanym jeszcze przez Konrada Swinarskiego. A więc spotykamy się na radiowej scenie m.in. z Anną Polony i Jerzym Trelą. Towarzyszą im artyści z innych krakowskich scen.

Inaczej odbieram sztukę, którą po raz pierwszy widziałam właśnie w Krakowie, właśnie z „Antraktem”. Wtedy patrzyłam na nią szkolnym, lekturowym okiem. Jest bowiem Konrad, który wraca na deski krakowskiego teatru, bo chce wyzwolić kraj. Jest naród ogarnięty marazmem, potwornie zwaśniony. Duda-Gracz sięga więc po stałe elementy widowiska Wyspiańskiego, jednocześnie wprowadzając kluczową zmianę w głównym bohaterze. „To jest ten sam Konrad tylko po 42 latach. To jest ktoś, kogo wszyscy znają i poważają, ale chcą, żeby mówił krócej. Mówi za długo, niepotrzebnie i nie na temat” — mówiła reżyserka w Radiu Kraków. Jego wypowiedzi spotykają się z komentarzami pozostałych postaci pełnych kpiny i ironii. Czasem wchodzą z Konradem w polemikę, czasem kwitują jego słowa krótkim, bezpłciowym „aha”. Muza, która u Wyspiańskiego zachęca Konrada do stworzenia wyzwalającego spektaklu, na słowa powitania „O, tajemnicza, piękna, pozwól, że nazwę cię literaturą”, odpowiada z przekąsem: „Właśnie...!”. Mimo wszystko znamienne i jednocześnie niezmienne pozostają jednak słowa Konrada: „Polska jest, tylko naród się zgubił”.

Zwrócić uwagę szczególnie chciałabym na dwojaki odbiór „Wyzwolenia”. Było ono jednocześnie słuchowiskiem i spektaklem radiowym. To znaczy, że część widzów miała niepowtarzalną okazję, by zebrać się w studiu im. Romany Bobrowskiej (wielka osobowość radiowa krakowskiej rozgłośni) i zobaczyć na żywo śmietankę krakowskiego aktorstwa. Pozostali mieli do dyspozycji radioodbiorniki i... bogactwo własnej wyobraźni. Jednak wielu odbiorców nie wiedziało, jak trudne zadanie czeka aktorów. Teatr radiowy jest specyficzny. Nawet w studiu nie było tradycyjnej sceny, a jedynie rząd krzeseł dla aktorów, którzy mieli w tym wypadku tylko jedno narzędzie pracy: swój własny głos. I siłą głosu musieli uzyskać koncentrację publiki. „W teatrze pracujemy nie tylko głosem, ale i ciałem, twarzą. Publiczność zawsze nas dyscyplinuje. W radiu jest natomiast takie zjawisko, bardzo niebezpieczne, radiowej ciszy. Radio bowiem nie znosi ciszy” — podkreślała w rozmowie z Radiem Kraków Aldona Grochal, „czytająca” w „Wyzwoleniu” didaskalia. Cóż, ciszy radiowej nie było — mogę zapewnić. Doskonale wypełniał ją szelest opadających kartek scenariusza, który po „odczytaniu” wyrzucali przed siebie aktorzy — co jestem w stanie Wam przedstawić jedynie na załączonym zdjęciu.

 

Ewelina Wasilewska
(już po studiach :)
 

 

Wrocław

wędrówka po scenach miasta

3.04.2016

 

Wrocławia

Edukacyjna wędrówka po wrocławskich scenach teatralnych

Nadeszła wiosna, a wraz z nią piękna pogoda. Kto zmęczony zimową aurą nie ma ochoty na spacery w wiosennym słońcu? Z pewnością spragnieni ciepła są mieszkańcy Wrocławia, którzy 3 kwietnia tłumnie przybyli pod wrocławski Teatr Muzyczny Capitol, by odbyć wędrówkę po miejskich scenach.

Spacer zaczęliśmy od zwiedzenia reprezentacyjnej sceny teatru Capitol. Przewodniczyła nam Beata Maciejewska, znana i ceniona wrocławska dziennikarka. W teatrze przywitał nas także dyrektor – Konrad Imiela, który, co ciekawe, był ucharakteryzowany do roli, jaką odgrywa w spektaklu „Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami”. Kolejnym punktem wycieczki była sala prób teatru muzycznego, do której wstęp mają wyłącznie artyści. Dzięki nim mieliśmy jednak możliwość wejścia do pięknego budynku starej kamienicy oraz wysłuchania opowieści o barwnej przeszłości tego miejsca.
Następnie udaliśmy się do Teatru Polskiego, o którym, ostatnimi czasy, głośno było w całej Polsce. Możliwości i historię sceny przedstawił nam jeden z pracowników teatru, który z pasją opowiadał o początkach teatru, późniejszym pożarze, który strawił budynek oraz aktualnych osiągnięciach aktorów na międzynarodowych festiwalach.

Po obejrzeniu kolejnego teatru przeszliśmy do Narodowego Forum Muzyki, otwartego jesienią zeszłego roku. Budynek ten jest aktualnie dumą Wrocławia, gości w nim wiele artystów o światowej sławie. W gmachu największe wrażenie robi niesamowita konstrukcja. Znajdują się w nim trzy sale kameralne oraz jedna główna mieszcząca 1800 widzów. Izolacja w ścianach obiektu jest na tyle dobra, że we wszystkich salach koncerty mogą być grane jednocześnie, a dźwięk nie wydostaje się poza mury konkretnego pomieszczenia. Równie niezwykłe są możliwości sceny głównej: obniżany sufit, kotary wyciszające na ścianach i szereg innych udogodnień, które sprawiają, że niezależnie od rodzaju granej muzyki, dźwięk brzmi idealnie.
Każdą z wrocławskich scen przyjemnie było odwiedzić „od kuchni”. Jednak o ile milej zasiąść na widowni i w przyjemnym podnieceniu oczekiwać na rozpoczęcie spektaklu! Zapraszam do Wrocławia – miasta nie tylko krasnoludków, ale także teatralnych wrażeń.

Lena Fałtynowicz
kl. I, XIII LO we Wrocławiu
 

 

Suwalski Ośrodek Kultury

„Trzy siostry”
reż. Marek Cichucki

29.03.2015

Suwałk :)

Anton Czechow… w Suwałkach

W dniu 29 marca 2015 roku miałem ogromną przyjemność zagrania w spektaklu Trzy siostry wybitnego rosyjskiego nowelisty i dramatopisarza Antoniego Czechowa. Komediodramat opowiada o trzech kobietach – Oldze, Maszy, oraz Irinie. Te trzy bohaterki marzą o powrocie do swojej stolicy, czyli Moskwy. Mają dość siedzenia w domu, ciągłej monotonii, pragną czegoś nowego w życiu, czegoś, co uzasadni ich egzystencję.

Moja postać, Fiedotik Rode, to podporucznik który w dramacie (o dziwo!) nie ma żadnych zmartwień. Żyje on chwilą, cały czas się śmieje, nawet w chwili spalenia domu nie może przestać się śmiać, co jest świetnie Pokazane w naszym spektaklu, w symbolicznej scenie. W trakcie pobytu u trzech sióstr ma liczne okazje do bycia na przyjęciach, śniadaniach, doskonale się ona odnajduje w towarzystwie, ale niestety wszystko się w końcu kończy...

Dla mnie – gimnazjalisty, Czechow to nowa postać, z którą poczułem ogromną więź. Jego dramat jest dla mnie dziełem wybitnym, czymś ponadczasowym. Dzięki spektaklowi nie tylko miałem szansę kształtować się teatralnie, ale także poznałem wybitnego pisarza, do którego będę często powracać.
Same były zalety w zmierzeniu się z tym dziełem. Nie tylko wniósł coś nowego do mojego życia, ale także dał szansę poznawać wielu wspaniałych ludzi, którzy swoją pasję do teatru odkryli trochę później. Zróżnicowanie wieku jest ogromne, w przedstawieniu grali 14-latkowie (czyli ja) i ludzie, którzy już przeszli na emeryturę. To także było magiczne, że każdy może odnaleźć cząstkę siebie w Czechowie, że dzięki niemu wszyscy się do siebie zbliżyli i lepiej poznali.

Dzięki dramatowi Czechowa odczytujemy samego siebie, odnajdujemy się w jego tekście w wielu sprawach. Jego dramat może się wydawać zwykłym tekstem o codzienności, ale dzięki temu tekstowi pragnie się zmian w życiu, dostrzega się wiele rzeczy których nigdy wcześniej nie zauważyliśmy, bo… jeszcze nikt o nas nie napisał dramatu! Początkowo uważałem, że jest to historia która nie ma zbytnio sensu, ale z czasem, kiedy zaczęliśmy razem rozczytywać utwór, przekonałem się do niego, a nawet go pokochałem.

Chciałem także przytoczyć słowa pana Marka Cichuckiego, naszego reżysera który także wypowiedział się na temat Trzech sióstr:
Zespół, mierząc się ze sztuką scenicznego rozczytania sztuki Antoniego Czechowa, szukał jednocześnie odpowiedzi na pytania: W jaki sposób przygotować się do występu na scenie? W jaki sposób przygotować role? Jakich środków scenicznych użyć? Odpowiadaliśmy sobie na te pytania pracując nad dramatem. A „Trzy siostry” to dramat wybitny, idealnie pasujący do uczenia się teatru, ale też i nas samych. Dramat, dla uważnych i wrażliwych odbiorców. Dramat o ludziach, napisany dla ludzi.

Pragnę jeszcze raz napisać, że to był dla mnie zaszczyt poznać Czechowa i zagrać na podstawie jego dzieła. Mam nadzieję, że wszyscy, którzy będą mieli okazję przeczytać moją korespondencję, przypomną sobie, jaki to był przepiękny dramat. A ci, którzy go nie czytali, przy kolejnych wystawieniach sztuki mogą sami się przekonać o jego geniuszu.

Oskar Pawełko, kl. 2b Gimnazjum nr 3 w Suwałkach

 

Uwaga: spektakl Trzy siostry w wykonaniu aktorów Teatru Hybrydowego można będzie ponownie zobaczyć w Suwalskim Ośrodku Kultury
5 maja 2015 r. o godz. 19.00. Więcej tutaj.

 

 

Muzeum Marii Konopnickiej
w Suwałkach

„Zielona Gęś” w Suwałkach
spotkanie z Wojciechem Kassem

Suwałk :)

W dniu 26 lutego 2015 roku w Muzeum Marii Konopnickiej w Suwałkach odbyło się spotkanie uczniów II Liceum Ogólnokształcącego nr 2 w Suwałkach z poetą Wojciechem Kassem, który w 1997 roku osiadł na Mazurach i od tamtej pory sprawuje opiekę nad Muzeum Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Praniu.
Pan Kass opowiedział nam o fazach przemiany leśniczówek i tego, jaką rolę odgrywały w życiu ludzi. Był to temat przewodni, ponieważ poeta – Gałczyński – właśnie w takim miejscu odnalazł spokój i warunki do rozwoju swojej twórczości oraz ucieczkę przed komunistyczną rzeczywistością. Gdy przyjechał do Prania w 1950 roku, do 1953 roku spędził tam łącznie 13 miesięcy. Od momentu, kiedy wszedł po drewnianych schodach leśniczówki, pokochał to miejsce i wiedział, że tylko tam będzie umiał zastanowić się nad samym sobą, pisać kolejne wiersze, uspokoić się i pozbyć „hałasu” dręczącego jego głowę. Dowiedzieliśmy się, że leśniczówki najpierw pełniły rolę centrów kulturowych dla ludności puszczańsko-wiejskiej, na równi z dworkami ziemiańskimi. Z czasem nastąpiła zamiana funkcji – leśniczówki na pensjonat, w którym spędzano wakacje. Intrygującym faktem było to, że leśniczy, jako że umiał czytać i pisać, uchodził za pana, a leśniczówka pełniła rolę kancelarii, była też symbolem dobrobytu dla tamtejszej ludności. Stała się formą architektury – domem o charakterystycznych cechach: skóry wiszące na ścianach wnętrza lub leżące na podłogach, głowy zwierząt wieszane nad kominkiem, żyrandole wykonane z jelenich rogów, całe wypchane zwierzęta. Taki nastrój wprowadza w zachwyt i sprawia, że niejednokrotnie dostawało się „gęsiej skórki” na sam ten widok. Leśniczówki swym urokiem i położeniem zapewniały rozwój duchowy, dzięki ciszy, odgłosom lasu wieczorami; uczyły szacunku do natury. To wszystko upewniało ludzi, że czas jest formą pustki, która w lesie nie ma znaczenia, a mrok gęsty jak zsiadłe mleko – jest wielką wartością. Kustosz opowiadał nam również o wyśmienitej kuchni myśliwskiej, pysznych konfiturach i wybornych nalewkach własnej roboty. Leśniczówki są już w większości zabytkami kultury polskiej, choć wiele z nich przez zarządzenia niewłaściwie sprawowanej władzy, zostało zniszczonych. Dzięki słowom kustosza zrozumieliśmy, że z lasu płynie tylko dobro.

Nie jedyny Gałczyński znajdował ukojenie w leśniczówkach, wielu innych poetów i pisarzy również je wynajmowało, np. Andrzej Żuławski. Pan Kass uświadomił nam, że dzięki obcowaniu z naturą poeta staje się ufny wobec świata, ustawia on nie tylko los języka ojczystego, ale przede wszystkim jest jego twórcą. Artyści mają w zwyczaju umieszczać nowe słowa w swoich dziełach. Pan Kass wskazał nam wiele interesujących faktów związanych z życiem Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, przeniósł nas w świat lasu, w którym liczy się tylko spokój i nasze sumienie.

Uważam, że to spotkanie było owocne i pomogło nam wyobrazić sobie życie poety w trudnych czasach komunizmu, a także to, że są takie miejsca na ziemi, gdzie niepotrzebne jest nam czyjeś zdanie czy hałas, który zagłusza sumienie i myśli.

Barbara Żylińska

Zasłuchana widownia

 

Niepublikowany dotąd rękopis wiersza K.I.Gałczyńskiego „Nie ma czasu na miłość” z lat 1951/1952

 

Z okazji 110. rocznicy urodzin Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, 26 lutego 2015 roku w Muzeum Marii Konopnickiej w Suwałkach odbyło się spotkanie z Wojciechem Kassem, współczesnym poetą, ale także, choć nie lubi tego słowa ze względu na pejoratywne skojarzenia, kustoszem leśniczówki w Praniu.
Wydarzenie rozpoczęło się krótkim, klimatycznym wierszem przeczytanym przez Zbigniewa Fałtynowicza. Po wprowadzeniu słuchaczy w odpowiedni nastrój, głos przejął Wojciech Kass.

„Z lasu płynie tylko dobro” – taka idea przyświecała naszemu spotkaniu. Słuchaliśmy, jak pozytywnie poeta wypowiada się o miejscu całkowicie ogarniętym przez ciszę i spokój. Miejscu, w którym można uciec od wszelkich demonów codzienności – cywilizacji i jej zgiełku, pośpiechu. Kass odbiera to jako wartość zmuszającą do zajrzenia w głąb siebie, do refleksji. Artysta podkreśla, że sprzyja to pisaniu, wenie twórczej. Czujemy się natchnieni – prawdziwymi emocjami, odczuciami. Kustosz zwraca uwagę na ważność leśniczówek w dorobku naszej kultury, wyróżnia trzy etapy, przeistoczenia, które nazywa przemianami. Uważa przemianę za największy dar dla ludzi, który umożliwia wpływanie na świat, ingerowanie weń. Pierwszą rolą siedziby leśniczego była funkcja administracyjna, ponieważ jako jeden z niewielu potrafił on czytać i pisać. Okoliczni mieszkańcy często zwracali się z prośbą o napisanie dokumentu, np. podania. Z upływem czasu leśniczówka stała się pensjonatem turystycznym – otaczający ją krajobraz zachwycał, pokazywał piękno, jakie tkwi w naturze. W końcu leśniczówka przeformowała się w warsztat literacki, do którego z chęcią przybywali pisarze i poeci – Gałczyński był jednym z nich.

Choć Wojciech Kass, jak sam przyznawał, był pod wpływem tremy, to interesująco poprowadził temat, potrafił zafascynować. Miło wspominam spędzony razem czas i liczę na więcej podobnych wydarzeń.

Patrycja Osiniak, Ic

 

 

Teatr Narodowy
w Warszawie

„Milczenie o Hiobie”
reż. Piotr Cieplak

 

 

Warszawy

„I siedzieli przy nim na ziemi siedem dni i siedem nocy, i żaden nie przemówił do niego ani słowa, gdyż widzieli, że jego ból był bardzo wielki.” Księga Hioba 2, 13

Istnieją takie tematy, które powinny być osnute milczeniem. Milczenie jest wówczas najwymowniejszą z możliwych rozmów, jest w swej cichości budujące, pokrzepiające i przede wszystkim rozumiejące. Spektakl „Milczenie o Hiobie” Piotra Cieplaka jest taką właśnie milczącą rozmową. Mimo wielości myśli, uczuć i refleksji, jakie rodzą się podczas spektaklu, pragnie się po jego zakończeniu właśnie milczeć, dając wyraz intensywnej rozmowie toczącej się wewnątrz. Jest to rozmowa z samym sobą, z człowieczeństwem, z Bogiem… Milczenie to sztuka, a każda sztuka wymaga wielkiej nauki i doświadczenia, gdyż mądrością jest wiedzieć, kiedy należy milczeć, a kiedy mówić. Pomilczmy zatem o Hiobie…


Getto. Wołanie. Bezradność. Śmierć. Dni Żydów z „Dziennika z Bunkra Miła 34”, które czyta Dominika Kluźniak, są do siebie przerażająco podobne. Jest to swego rodzaju rutyna okupiona cierpieniem, rozpaczą i poczuciem ogromnej
niesprawiedliwości. Uczucia te z dnia na dzień narastają coraz bardziej. Jednak Żydzi jako Naród Wybrany są bardzo silni, mimo doznawania wielu upokorzeń i cierpień nie gaśnie w nich wola walki. Tylko… pytań bez odpowiedzi jest coraz więcej, dlaczego Bóg w swej potędze nie zlituje się nad uciskanymi, dlaczego nie okaże miłosierdzia, czy to wyrazy braku miłości??? „Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy?” Hi 2, 10. Kim jest zatem współczesny Hiob?

Niezmienność wobec zmienności. Harmonia wobec chaosu. Aż wreszcie naturalna selekcja wobec samozagłady. Los bociani i człowieczy to właśnie takie dwie skrajności, dwa światy, z których każdy ma inne zasady. Niezwykle obrazowo świat bociani przybliżał w opozycji do naszego Zbigniew Zamachowski. My, ludzie, jesteśmy o wiele bardziej skomplikowani, przez co i nasze życie jest niemniej zawiłe. Może czasem warto byłoby przyjąć bocianią perspektywę i wsłuchać się w rytm natury, wsłuchać się w siebie, może byłoby to bardziej owocne niż poddawanie się narzucanym z góry rytmom, układom. Być częścią natury to wzorować się na niej, czerpać z niej dobro. Nie ma się co wywyższać nad bociany, one i tak są wyżej…
„Drzewo ma nadzieję” (jest to fragment piosenki śpiewanej przez Wiktorię Grodojeckaja), że gdy uschnie mu gałąź, to prędzej czy później na jej miejsce wyrośnie nowa. Człowiek jednak nie potrafi się odradzać, gdy umrze, nie podniesie się z ziemi, a odda się jej na zawsze. I tu przychodzi refleksja nad naszą cielesnością, nad kruchością, nad przemijalnością. Jesteśmy cieleśni, to niezaprzeczalny fakt, jednak na naszą człowieczą naturę składa się także jeszcze coś nieuchwytnego, co nazywane jest najczęściej duszą. Jest ona czymś niematerialnym, a tym samym nie dającym się ująć w żadne ramy mierzalne, opisowe czy inne, mające na celu dokładne zbadanie, ku lepszemu poznaniu. Zatem ciało ma swój koniec, dusza z kolei, jako nasza nieuchwytna i niemal boska część natury, go nie ma.

Współczesność na historię Hioba spogląda trochę jak na mit – lekko prześmiewczo, z dystansem, z pewną dozą ironii. Cezary Kosiński był właśnie takim głosem współczesności. Głosem, który pozornie nie utożsamiając się z Hiobem, stara się zabarykadować, otoczyć niemyśleniem swe własne cierpienie. Podczas, gdy każdy z nas jest Hiobem, o którego „zakłada” się zło z dobrem. Jednak nie jesteśmy zdeterminowani przez tę walkę, gdyż możemy i powinniśmy sami dbać o to, która z szal opadnie w dół, a która wzniesie się heroicznie ku górze. Dziś przyjmujemy różne postawy wobec cierpienia innych, ale najlepiej jest chyba milczeć o cierpieniu i wobec cierpienia. Milczeć, będąc.

Tak zestawione różne obrazy spowodowały we mnie uczucie swoistego chaosu, namnożyły pytań, jednak dalsza część spektaklu przyniosła mi swego rodzaju wewnętrzny spokój. Dzięki oniryzmowi, jaki panował w końcowej części sztuki, można było odnieść wrażenie zatopienia w mistycyzmie, że niemal sięga się samego Boga. A to za sprawą tego, że głos miał tu On sam. „Milczenie o Hiobie” nie jest zbudowane tylko na kanwie Księgi Hioba, ale jest wręcz jak cała Księga Hioba, gdzie najpierw najwięcej miejsca poświęca się złu, człowiekowi, gdzie cierpienie wywyższa się ponad radość i dobro. Jednak później do głosu dochodzi sam Bóg. Ton sztuki zmienia się radykalnie, gdyż aktorzy owiani lekką mgłą, ukryci są w głębi sceny, gdzie śpiewają, dając wyraz uniesieniu i wzniosłości chwili. Chwili, w której przemawia Najwyższy. To właśnie ten moment w sztuce przynosi mi uczucie spokoju i wewnętrznego porządku. Gdy zadamy sobie pytania o to: „Czy znasz czas, kiedy kozice rodzą swoje małe?”, „Kto bramą zamknął morze, gdy się wzburzone wyrwało z łona?”

„Któż jest ten, który zmysły moje zaciemnia bezrozumnymi mowami?”. Tak jak Bóg panuje nad naturą tak i panuje nad ludźmi, zamysły Jego są jednakże tak niepojęte jak czas narodzin kozic…

O „Milczeniu o Hiobie” trudno jest mówić chcąc oddać to, co sobą prezentuje, ale i to, co wywołuje wewnątrz widza. To jest ta kategoria spektakli, które trzeba po prostu zobaczyć, by zachwycić się sposobem, w jaki został wyreżyserowany, by zadumać się nad swym istnieniem za sprawą wielości odniesień, by w muzyce, choreografii scenicznej i wielości scen dostrzec spójność sztuki, mimo że na początku dominuje poczucie pozornego chaosu.
 

Magdalena Tesko
 

 

Teatr Współczesny
w Warszawie

Dmitrij Bogusławski
„Saszka”

reż. Wojciech Urbański

03.2014

 

Warszawy

Do Teatru Współczesnego wybrałam się na „Saszkę”, polską prapremierę sztuki białoruskiego dramaturga, aktora i reżysera, Dmitrija Bogusławskiego. „Saszka” to zdawałoby się prosta historia pewnej rodziny, opowiedziana jednak w bardzo niekonwencjonalny sposób oraz podejmująca trudne i bolesne tematy dotyczące relacji rodzinnych.

Tytułowy bohater, Saszka (Borys Szyc) po śmierci swego ojca, Dmitricza (Janusz Michałowski) usilnie stara się znaleźć odpowiedź na nurtujące go pytania o to, czy jego rodziciel go kochał. Odpowiedzi szuka u najlepszego przyjaciela ojca (Damian Damięcki), w domu rodzinnym, w którym decyduje się zamieszkać po powrocie ze służby wojskowej, u rodzeństwa, w sobie… Zdeterminowanie głównego bohatera pcha go do skorzystania z usług osoby zajmującej się przenoszeniem w głębię świadomości poprzez zatapianie we śnie. Jednak po kilku takich seansach odnosi się wrażenie, że płynność i wyrazistość granicy między jawą a snem zostaje zatarta, już nie wiadomo co należy do świata marzeń sennych, a co do namacalnej rzeczywistości. To, co wiadomo na pewno, to to, że oba te stany są obrazem świadomości. Ojciec odwiedzający Saszkę we śnie jest dla niego jak tratwa, która za parę chwil ma zatonąć, dlatego chwyta się jej kurczowo i nasyca się tymi wspólnymi momentami. Najznamienitszą bodaj sceną jest ta, w której to Dmitricz pouczając syna o tym, jak należy czyścić przydomową studnię, pozornie nie słyszy naglącego do odpowiedzi pytania Saszki, brzmiącego: „Kochałeś mnie?”. Scena ta powraca najczęściej w świadomości/śnie głównego bohatera, dzięki czemu można uświadomić sobie jak bardzo jest on podobny do swego ojca, ile gestów, słów, charakterystycznych uniesień dłoni jest lustrzanym odbiciem Dmitricza. Wiele jest takich momentów podczas spektaklu, gdy dostrzec można, iż inspiracją dla kształtowania się Saszki był jego ojciec – nauczyciel, autorytet, osoba najważniejsza w życiu. To właśnie z tego powodu tytułowy bohater nie ustaje w poszukiwaniu czegoś, co da mu tę pewność, że Dmitricz go kochał. Zewsząd docierają do niego informacje o kochających gestach miłości ojca, jednak gesty to nie jedyny przekaźnik emocji, uczuć, gdyż przypieczętowaniem ich są słowa. To one nas utwierdzają, dlatego jesteśmy ich tak spragnieni.

Spektakl ten przybliża nam także rodzeństwo Saszki. Pojawia się ono w chwili, gdy należy zająć się spadkiem pozostawionym przez zmarłych rodziców, czyli domem rodzinnym. Najmłodsza z sióstr wspiera go w tym, by domu nie sprzedawać, jednak trzy pozostałe są zgodne co do tego, by wystawić go na licytację. Smutny jest to obraz tego, jak łatwo można zapomnieć o swych korzeniach, o tym, co nas ukształtowało, o początku…
„Saszka” przenosi w różne stany umysłu, powoduje, że można poczuć się czasem nie jak widz, który biernie ogląda sztukę, ale niemal jak bohater. To zatarcie granicy między jawą i snem zaciera też mimowolnie granice aktor-widz. Tytułowy bohater zaprasza w otchłanie swej świadomości, pozwala na wniknięcie w jego skomplikowane stany emocjonalne, w jego umysł. „Nago” staje przed oglądającym, by pokazać mu głębię wnętrza człowieka, dlatego też „Saszka” to właściwie swego rodzaju „monodram” sztuka, w której aktor skupia na sobie całą uwagę, gdyż wszystko co dzieje się na scenie, jest obrazem jego świadomości. Saszka cały czas powraca do tego, co było, do niektórych zdarzeń podchodzi z pietyzmem i „wyświetla” je sobie wiele razy w świadomości. Wsłuchuje się w słowa ojca, by usłyszeć te upragnione, zatarte w umyśle słowa: „Kocham cię”.
 

Magda Tesko
 

 

Teatr Powszechny w Warszawie

F. Dostojewski

„Zbrodnia i kara”
reż. Waldemar Śmigasiewicz

11.2013

Warszawy

Nie ma to jak klasyka w teatrze i nie ma to jak „Zbrodnia i kara” w teatrze – genialne pióro Fiodora Dostojewskiego i genialna sztuka Waldemara Śmigasiewicza. Pewien październikowy wieczór zarezerwowałam sobie właśnie na wizytę w teatrze, a był to Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera w Warszawie, niezwykle emocjonalny i niezwykle ciekawy był to wieczór.

Powinnam zacząć od tego, że głównym bohaterem był Raskolnikow (Marcin Perchuć), że właściwie w spektaklu nie przywiązywano wagi do wątków pobocznych, że…, ale nie mogę i nie zrobię tego, ponieważ to Kazimierz Kaczor wywarł na mnie największe wrażenie i to on był dla mnie „gwiazdą” tej sztuki. Wcielił się w postać Porfirego i można powiedzieć, że odegrał (nie lubię tego słowa, ale muszę go użyć, by uniknąć powtórzenia) dwie role, otóż ten wywyższony przeze mnie pod niebiosa aktor oprócz tego, że wcielił się w Pietrowicza, to również jako tenże – tak przemyślnie i z namysłem ważył każde słowo, gest, że uśpił czujność szalenie inteligentnego Raskolnikowa; pozornie mało interesował się pewnymi kwestiami, by nie wzbudzać podejrzeń, a przy tym utrwalał niezbędne informacje potrzebne do śledztwa. Wiadomo jednak, że główny bohater na pewnym etapie wspomnianego śledztwa był świadom, że Porfiry – „wie!”, te słowa odnoszą się oczywiście do popełnienia zbrodni. Ostatnie powtórki tekstu w głowie, poprawienie krzeseł w gabinecie i jest – Raskolnikow, początkowo nieufny wobec śledczego, lecz uzewnętrznianie się Porfirego (opowieść o chorobie i życiu prywatnym) skłania go do rozmowy, sprawia to ostatecznie zręczne skierowanie przesłuchania na temat artykułu napisanego przez Rodiona jeszcze w czasach studenckich. To właśnie tu niejako zaczęła się zbrodnia Raskolnikowa. Stawia on na łamach prasy tezę, jakoby świat podzielony był na nadludzi i na wszy. W artykule tym Rodion pisze m.in. o Napoleonie, mówiąc, że nikt nie oceniał go jako mordercy, a wręcz przeciwnie: z biegiem lat zaczęto postrzegać go jak geniusza. Główny bohater, uczony historią, ma podejrzenie, iż istnieje pewien niepisany podział na ludzi lepszych i tych zwykłych, a co za tym idzie, ci nadludzie mają większe prawo moralne do popełniania czynów, które według wszelkich norm są uznawane za złe, usprawiedliwiane to jest niejako poprawą bytu ogółu. Raskolnikow wyraźnie ożywia się, opowiadając o tej teorii, a Marcin Perchuć bardzo dobrze oddał wszystkie emocje targające bohaterem, dbał o modulację głosu, o spojrzenia mówiące wszystko.

Mówiąc o głównym bohaterze, należy także powiedzieć o postaci, którą nazywam „chodzącymi wyrzutami sumienia” (Michał Napiątek), gdyż postać ta w pewnych momentach sztuki podąża za Rodionem, niejako prześladuje go, przypominając mu tym samym o zbrodni. Jest granicą, czymś co daje o sobie znać, gdy człowiek dopuści się złego. To właśnie wyrzuty sumienia spowodowały, że w gruzach legła teoria o nadludziach i to właśnie ich nie wziął pod uwagę Raskolnikow, sprawdzając, do jakiej grupy należy.

Niestosownym byłoby nie wspomnieć o Razumichinie (Michał Sitarski). Jest to postać, która ewoluowała, gdyż nie jest on tak prawdziwie oddanym przyjacielem, jakim był na kartach powieści. Spektakl pokazuje, że wspomniany Razumichin nader często myślał o własnym dobru, o robieniu kariery, i to właśnie z jego ust padają znamienne słowa kierowane do Raskolnikowa: „Mamy najważniejszy instrument w ręku – własne pieniądze.” Razumichin doskonale wiedział, że inteligencja Rodiona bardzo mu się przyda. Interpretując tę ewolucję bohatera, można dojść do smutnych wniosków na temat kondycji przyjaźni w dzisiejszych czasach i ilości niezdrowego egoizmu w nas... Śmigasiewicz nie tylko powraca do tematów ujętych w dziele „Zbrodnia i kara”, ale przede wszystkim skłania widzów do refleksji nad współczesnym człowiekiem, nad sobą samym, posiłkując się właśnie utworem Dostojewskiego.

Scenografia nieprzypadkowo utrzymana była w ciemnych barwach. Dominowała czerń, szarość, brąz. Zło od niepamiętnych czasów ukazywane jest właśnie w takiej tonacji, to tylko dzisiejsze czasy przedstawiają zło w świetle reflektorów, w informacjach docierających do nas czy to z telewizji, czy z radia, czy też z prasy. Jesteśmy dosłownie „karmieni” negatywnymi przekazami z massmediów, i może to właśnie dlatego tyle w nas narzekania i coraz większej „ślepoty” na dobro... Dobro, które z natury swej jest ciche, pokorne, spokojne – rzeczywiście mało to chwytliwe i komercyjne... Podczas spektaklu w momentach, gdy na scenie pojawiała się Sonia (Paulina Holtz), oświetlenie było zauważalnie jaśniejsze i spotęgowane przez biel jej sukienki. To właśnie ona swą mądrością życiową, swym dobrem, które z niej emanowało, a przede wszystkim głęboką wiarą, pomogła Raskolnikowowi zacząć nowe życie, na nowo narodzić się dla świata i dla miłości. Postać i postawa Soni wzruszyły mnie, podziwiam ją.

Zło nakłania nas do nakładania masek, a wręcz do tego zmusza (Witold Gombrowicz na pewno polemizowałby ze mną), ale jako że z natury swej jesteśmy dobrzy, potrafimy prędzej czy później zerwać je z twarzy, czasami to boli, czasami na wiele lat tę twarz tracimy, a czasami na naszej życiowej drodze stają takie anioły jak Sonia, które pomagają na nowo zacząć życie i uwierzyć w siebie. Niezwykła synteza treści mieści się w tytule dzieła Dostojewskiego, po każdej zbrodni zawsze następuje kara, a po burzy słońce...

Magdalena Tesko

 

 

Kraków

01.2013

 

Krakowa

Zazwyczaj ferie zimowe to czas odpoczynku od nauki, szkoły i wiedzy, którą nauczyciele nieprzerwanie starają się nam przekazać. Przez dwa i pół roku nauki w II LO słyszałam wiele ciekawych opowieści związanych z dawną stolicą królów polskich – Krakowem. Na lekcjach języka polskiego często go „odwiedzaliśmy”, aby poznać miejsca, w których uczyli się i spotykali wielcy humaniści. Warto również zanurzyć się w historię XX-wiecznego Krakowa.

Aby bliżej poznać to sławne na całą Europę miasto, postanowiłam wyjechać z Polskiego „bieguna zimna” do kopalni kultury oraz wiedzy. Po jedenastu godzinach podróży autobusem dotarłam na dworzec krakowski. Stamtąd, niemalże od razu, udałam się na zwiedzanie okolicy. Po zgubieniu się już na pierwszym napotkanym zakręcie, znalazłam przystanek i wsiadłam w tramwaj, którym przecięłam Wisłę. Udałam się na poszukiwanie Fabryki Schindlera. Jest to muzeum, które pokazuje, jak ludność żydowska była traktowana podczas wojny oraz w późniejszych latach. W klimat wojennych lat wprowadzają nas płynące zewsząd dźwięki oraz muzyka, która towarzyszyła ludziom z dawnego Krakowa. Poprzez szybki okularu umieszczonego w ścianie można obejrzeć stare zdjęcia, na których widać gruzy miasta i krążących wokół nich mieszkańców. W miarę zagłębiania się w ten świat, poznajemy życie codzienne mieszkańców getta. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało zwyczajnie, pięknie, ale przecież to były lata wojny, więc w każdym domu trzymano ukrytą broń. Na przykład w kuchni był schowek ukryty w szafce na naczynia. Z przodu była ona zastawiona talerzami, a za tylną ścianką były karabiny i amunicja. Możemy również zobaczyć, jak wyglądała klasa w szkole czy pokoje w krakowskich mieszkaniach. Każde pomieszczenie wyglądało tak, jakby mieszkańcy przed chwilą wyszli i mieli lada chwila powrócić. Pomimo chęci oczekiwania na przybycie mieszkańców, musiałam iść na tramwaj, który znajdował się w kolejnym pomieszczeniu. Gdy do niego weszłam, zdziwił mnie wystrój. Podłoga oraz ściany były drewniane, obok motorniczego wisiała gazeta, którą można było przeczytać podczas podróży. Idąc dalej, napotkałam ogrodzenie z drutu kolczastego, które uniemożliwiało ucieczkę ludziom mieszkającym w getcie. Od tego miejsca pokazane zostało życie osób prześladowanych przez Niemców. Żyli oni ukrywając się w ciemnych, ciasnych pomieszczeniach i w ciągłym strachu przed oprawcami. W domach po rewizji wszystkie meble były przewrócone, a rzeczy zniszczone. Największe wrażenie wywarły na mnie listy pisane przez dzieci w wieku od pięciu do jedenastu lat. Można było tam wyczytać, że brakuje jedzenia oraz picia, panuje strach przed kolejnym dniem, ponieważ nie wiadomo, kogo mogą zabrać. Wiadomo było, że zabrane osoby już nigdy nie wrócą. Dorośli pracowali ponad siły i nie udzielano im pomocy zdrowotnej. Nie mogłam zrozumieć, jak można było tak traktować innych ludzi. Przecież oni byli i są tacy sami jak każdy z nas. Oglądając wystawy w Muzeum Fabryki Schindlera, nie mogłam wyjść z podziwu, jak musieli być odważni ludzie mieszkający w getcie. Narażeni oni byli na niebezpieczeństwo przez cały czas i pomimo strachu musieli być gotowi do obrony siebie i swojej rodziny. Z tą myślą wyszłam z muzeum i skierowałam się w stronę Starego Miasta.

Wąskie uliczki oraz kamienice tworzą niespotykany klimat. Można wyobrazić sobie dorożki, które tamtędy przejeżdżały, wioząc kogoś do Sukiennic lub Kościoła Mariackiego na niedzielną mszę. Jak każdy turysta odwiedzający Kraków musiałam wysłuchać hejnału granego z wieży mariackiej. Dzień zakończyłam spacerem po Sukiennicach oraz modlitwą w kościele Mariackim.

 

Muzeum — Fabryka Schindlera

 

Kraków – dzień drugi

Kolejnego dnia pobytu w Krakowie długo nie zapomnę. Miałam wówczas zwiedzić znany na całym świecie Wawel. Byłam pełna energii i nie mogłam usiedzieć w miejscu. Konsekwencje tego poznałam już na najbliższym chodniku, gdy okazało się, że jest niewyobrażalnie ślisko i niemalże weszłam w bliski kontakt z płytą chodnikową.
Gdy udało mi się bezpiecznie dotrzeć pod wzgórze zamku, nie mogłam przestać podziwiać jego potęgi oraz majestatu. Idąc w stronę głównej bramy prowadzącej na dziedziniec, wyobraziłam sobie lektykę królów polskich, którzy wracali do swego domu z wyprawy. Z góry, na której był położony zamek, widać było całą panoramę Krakowa. Widok był przepiękny. Płynąca spokojnie Wisła, na której unosiły się łabędzie, spacerujący wzdłuż rzeki ludzie, niezliczona ilość domów oraz bloków. W przeszłości było to idealne miejsce do obserwacji terenów wokół miasta.
Najpierw udałam się do Muzeum Katedralnego. Znajdowały się tam pamiątki po biskupach polskich oraz dary Ojca Świętego Jana Pawła II ofiarowane Zamkowi Wawelskiemu. Ornaty biskupów przeplatane były złotymi nićmi, co dodawało im blasku i pokazywało bogactwo Kościoła. Na kilku z nich wyszyte były obrazy przedstawiające drogę krzyżową. W następnej kolejności udałam się do katedry. Tam podziwiałam nagrobki królów polskich oraz ołtarze świętych. Były one zbudowane w różnych stylach architektonicznych, w zależności od epok, w których powstały. Pomimo różniącego ich wyglądu, stojąc przed każdym z nich czułam, jak gdyby dusze naszych władców cały czas były z nami, przygotowane do obrony kraju i rządzenia państwem.
Miałam również możliwość wejścia na dzwonnicę, w której znajduje się Dzwon Zygmunta. Przy wejściu leżała jego pierwsza dusza. Było na niej widać ślad, jaki pozostawia mijający czas, ponieważ były na niej pęknięcia. Wchodząc po drewnianych, stromych stopniach czułam, jak z każdą kolejną chwilą moje serce wypełnia się czarem czasu sprzed setek lat. Gdy już znalazłam się przy najbardziej znanym polskim dzwonie, nie zdziwiło mnie, dlaczego jest on taki ważny w historii Polski. Jego rozmiar oraz ciężar przytłoczyły mnie. Godła Polski i Litwy umieszczone na nim, przypominają o dawnej unii, która łączyła oba te kraje. Były to najlepsze czasy w naszej historii. Dzwon ten pamięta każde ważne wydarzenie, które zaszczycał swym dźwiękiem.
Pozostając klimacie historii kraju zeszłam do Krypty Wieszczów Narodowych – Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Cypriana Kamila Norwida oraz Fryderyka Chopina. Ich utwory w dalszym ciągu nie pozwalają im opuścić ziemi, w myśl słów „non omnis moriar”.
Ostatnim etapem zwiedzania katedry były Groby Królewskie. Nie mogłam uwierzyć, że byłam tak blisko władców polskich oraz generałów, którzy przysłużyli się sprawie Polski w latach wojny. Był to ogromny zaszczyt.
Po opuszczeniu grobowców udałam się do Komnat Reprezentacyjnych Królów. Każda z nich miała swoją nazwę, która wywodziła się od zajęć w niej wykonywanych. W jednej sali przyjmowano gości, w drugiej bawiono się, a w jeszcze innej tańczono. Każda z nich była odpowiednio pomalowana, aby barwy i freski podkreślały nastrój, który w niej panował. Miałam również możliwość obejrzeć oryginalny obraz Leonarda da Vinci „Dama z gronostajem”. Był on wystawiony w jednej z zamkowych sal, jednak znajdował się pod specjalną ochroną. Byłam zdziwiona, w jak dobrym jest on stanie się on znajduje, pomimo liczby lat, które przetrwał. Nie zapomnę również skarbca oraz zbrojowni. Znajdują się tam wspaniałe zastawy stołowe oraz ozdoby ze złota. W zbrojowni natomiast mogłam zobaczyć, z jakiej broni korzystano w walkach na przestrzeni wieków. Można zauważyć, jak szybko cywilizacja konstruowała nowe wynalazki i wykorzystywała je w wojnach. Zobaczyłam również Szczerbiec – miecz, którym koronowano królów Polski. Ostatnim moim celem na zamku była wystawa „Zaginiony Wawel”. Przedstawiała ona oryginalne podziemia Wawelu, jego fundamenty oraz narzędzia, jakie znaleziono w czasie wykopalisk. To niesamowite, jak ludzie w tamtych czasach potrafili projektować oraz budować tak piękne i solidne budowle bez użycia techniki, jaką dysponujemy w dzisiejszych czasach. Na tej wystawie skończyłam dzień. Choć miałam ogromną ochotę zwiedzić kolejne zabytki oraz muzea, musiałam wracać już do domu. Jednak już dobrze wiedziałam, co będę robiła kolejnego dnia i (jak każdy Antraktowicz na moim miejscu) nie mogłam się tego doczekać.
 

Dziedziniec Zamku Królewskiego na Wawelu.

 

Kraków- dzień trzeci

 

Tak! To właśnie w tym dniu miałam pójść do teatru! Jak na złość czas płynął wyjątkowo wolno. Postanowiłam odwiedzić kilka muzeów, które wydały mi się specyficzne i mogły zawierać bardzo ciekawe eksponaty. Udałam się do Muzeum Fotografii, gdzie zobaczyłam pierwsze aparaty fotograficzne, weszłam do ciemni, czyli pomieszczenia, w którym wywoływano zdjęcia oraz zobaczyłam pierwsze trójwymiarowe obrazy. Były tam również pokazane pierwsze aparaty szpiegowskie oraz urządzenie, które służyło do odtwarzania filmów. Aby odtworzyć zdjęcia, należało włożyć do niego dwie szpule. Na jednej z nich była taśma z nagraniem, która podczas seansu nawijała się na drugą szpulę, przechodząc przez specjalne urządzenie rzutujące klatki na ekran. Bardzo ucieszyłam się, że miałam możliwość zobaczyć to na własne oczy, ponieważ w dzisiejszych czasach wszystkie urządzenia są już cyfrowe i nie używa się takiego sprzętu.
Kolejnym muzeum, o którym usłyszałam, było Muzeum Inżynierii Miejskiej. Zgromadzono tam samochody produkowane przed laty w Polsce. W osobnym pomieszczeniu przedstawione zostały dawne rurociągi gazowe. Pokazano, jak wyglądały pierwsze liczniki gazu w porównaniu z dzisiejszymi oraz jak z nich korzystano. W kolejnym budynku mogłam zobaczyć pierwsze prasy drukarskie wykorzystywane przez czasopisma oraz różne czcionki, zmieniane w zależności od potrzebnego rozmiaru. Moją faworytką wśród maszyn została ta, której zadaniem było pisanie nut. Pod koniec zwiedzania weszłam do kolejnego pomieszczenia, w którym znajdowały się tramwaje.
Wychodząc z muzeum postanowiłam odwiedzić słynną restaurację, w której powstał pierwszy polski kabaret „Zielony Balonik”. Mowa jest o Jamie Michalika. Gdy weszłam do środka, zauważyłam rysunki na ścianach oraz zielony balonik wiszący nad jednym ze stołów. Krzesła były obite zielonym materiałem, a w tle słychać było spokojną muzykę. Cały magiczny nastrój tworzył półmrok panujący na sali oraz promienie świec, które stały na stolikach. Na scenie znajdowało się pianino, gotowe służyć każdemu, kto tylko zechce wydobyć piękno jego brzmienia. I tak upłynął czas dzielący mnie od spotkania z żywą sztuką.
 

A o tym, co wynikło z wizyty Marty w Starym Teatrze, poczytajcie... tutaj.

 

 

...Tak zakończyłam dzień i pełna pozytywnych emocji czekałam na kolejny, już nieco spokojniejszy, niż ten.

 

Kraków- dzień czwarty.

Tym razem przeniosłam się do podziemi Krakowa. Pod Sukiennicami znajduje się Muzeum – Podziemia Rynku, a w nim nowoczesne, interaktywne wystawy przedstawiające życie mieszkańców Krakowa na przestrzeni wielu wieków. Przez okno drewnianego domku można podejrzeć pracę kowala lub szewca, podczas gdy z głośników słychać opowieść o codziennej pracy rzemieślników. W całym muzeum ustawione są gabloty ze średniowiecznymi ozdobami do włosów lub ubrań, biżuterią czy też z małymi nożami i igłami, które ułatwiały wykonywanie codziennych czynności.

Kolejna ekspozycja przedstawiała dawne mury domów oraz fragmenty chodników. Gdyby rodzicom znudziło się bieganie za dziećmi poszukującymi smoka wawelskiego, można zaprowadzić je do pomieszczenia, w którym układa się puzzle, dobiera strój dla mieszkańców dworu lub ogląda film o ogromnym potworze mieszkającym pod zamkiem królewskim. W kolejnych salach można obejrzeć filmy opowiadające o przebiegu wykopalisk archeologicznych. Wzdłuż korytarza widnieją sylwetki władców polskich. Gdy się im przyglądałam, nagle jedna z nich poruszyła się i spojrzała na mnie. Od razu na myśl przyszedł mi Hogwart z książki J.K. Rowling „Harry Potter”. Tam również obrazy poruszały się i patrzyły na ludzi przechodzących obok nich.

Postanowiłam w tym dniu odwiedzić jeszcze Uniwersytet Jagielloński. Możliwość studiowania na tak znanej i szacownej uczelni musi być ogromnym zaszczytem oraz niesie ze sobą obowiązki, ponieważ należy dawać dobre świadectwo swoim postępowaniem, aby nie splamić sławy szkoły. Bardzo chciałabym w przyszłości należeć do grona studentów właśnie tej uczelni. Tak czwarty dzień mojego pobytu w Krakowie dobiegł końca, a przede mną została ostatnia już trasa zwiedzania. Ale o tym napiszę dopiero w kolejnym rozdziale.

 

Przed Collegium Novum w Krakowie... Może się spełni?

 

Kraków- dzień piąty

Ostatni dzień pobytu w tym cudownym mieście. Zastałabym tu jeszcze dłużej, ale niestety czas nie był moim sprzymierzeńcem.

Do zwiedzenia pozostała mi znana, nie tylko w Polsce, ale i za granicą, Wieliczka. Zeszłam do podziemi kopalni i znalazłam się pomiędzy dwoma ciężkimi drewnianymi drzwiami. Pełniły one rolę śluzy, która miała zmniejszyć przepływ powietrza niosącego ze sobą cząsteczki słodkiej wody, która niszczy rzeźby solne. Przewodnik pokazywał nam kaplice, które górnicy stawiali na cześć świętych, aby ci mieli ich w swojej opiece. Głęboka wiara wynikała nie tylko z bojaźni Bożej, ale również miała związek z częstymi wypadkami podczas wydobywania złóż.

Na ścianach kopalni widać było wykwity solne, które nazywano również solnymi kalafiorami. Swoją nazwę zawdzięczają wyglądowi, który bardzo zbliża je do tego warzywa. Jednak zapewniam, że w smaku jest zupełnie inny.

Prawdziwą perłą kopalni była Kaplica św. Kingi. Jej rozmiar zapierał dech w piersi, a oczy nie wierzyły w to co widzą. Była ona tak ogromna, że nie powstydziłby się nią żaden, nawet największy zamek królewski, płaskorzeźby oraz figury wykute były z soli. Całą komnatę oświetlało delikatne światło kryształowych żyrandoli oraz lamp ustawionych za rzeźbami z soli.

Wycieczkę po kopalni zakończyliśmy wejściem do windy używanej przez górników do wyjazdu na powierzchnię. Mieściła ona zaledwie pięć osób. Będąc pod wrażeniem trasy turystycznej postanowiłam udać się na zwiedzanie podziemi Wieliczki trasą górniczą. Polegała ona na wcieleniu się w rolę górnika i wykonywaniu zadanych przez przewodnika poleceń. Dostaliśmy specjalne ubranie, kask, latarkę, maskę z tlenem oraz torbę na rzeczy. Tak ubrani zjechaliśmy windą do podziemi. Pierwszym zadaniem było zmierzenie poziomu stężenia metanu w powietrzu. W tym celu otrzymaliśmy specjalne urządzenie, które należało umieścić jak najbliżej sklepienia. Z pozoru było to niewykonalne, ponieważ najniżej położony punkt „sufitu” znajdował się około cztery metry nad nami. Grupą próbowaliśmy wytypować osobę, która posłużyć miała za podstawę piramidy umożliwiającej jednemu z nas wspięcie się na samą górę. Jednak nie wiedzieć czemu, nikt nie zgłaszał swojej kandydatury na to miejsce. Zrezygnowani spojrzeliśmy na przewodnika, który stał z boku uśmiechając się znacząco. Spojrzał do góry, a że stał w przejściu, jego głowa znajdowała się trzydzieści centymetrów nad wykutym w soli otworem. Spojrzeliśmy na siebie i w ciszy sprawdziliśmy poziom metanu w najwyższym punkcie przejścia. Było to ciekawe doświadczenie, które uczyło, jak można skomplikować sobie życie, poprzez brak rozpoznania otoczenia oraz logicznego myślenia.

Upewniwszy się, że nie grozi nam wybuch, ruszyliśmy w dalszą podróż. Moją uwagę przykuł wygląd ścian, ponieważ były one pokryte meszkiem z soli. Na trasie turystycznej ściany były pokryte jedynie kalafiorami, a tu czułam, jak kopalnia cały czas żyje i produkuje sól. Przewodnik powiedział nam, że aby utrzymać kopalnię w równowadze biologicznej oraz chemicznej, nadal prowadzi się wydobycie soli, lecz w mniejszych ilościach. Kolejnym zadaniem, które otrzymaliśmy, było rozpoznanie terenu. Polegało ono na tym, że musieliśmy przecisnąć się przez niskie wejście do jednego z pomieszczeń i sprawdzić, czy wyżsi rangą górnicy mogą bezpiecznie wejść. Oczywiście wszystko było w porządku. Nie mieliśmy jednak chwili wytchnienia, ponieważ czekało na nas kolejne zadanie, tym razem z matematyki. Musieliśmy policzyć, ile drewnianych bali znajduje się na stosie. Po wykonaniu tego polecenia przeszliśmy dalej. Weszliśmy do jednej z kaplic, aby usiąść i w ciemności posłuchać kopalni. Przez chwilę nic nie słyszałam, ale gdy skupiłam się na wyłapywaniu najcichszych szmerów, usłyszałam spadające krople wody, które formowały kształt soli. Następnym etapem naszej podróży było przeciągnięcie wagoników służących do transportowania kamieni solnych. Nie było to łatwe, ponieważ ważyło one bardzo dużo. Mieliśmy również możliwość zmierzenia poziomu zawartości soli w wodzie znajdującej się pomiędzy skałami. Na koniec mogliśmy na pamiątkę zabrać kawałek samodzielnie odłupanej soli. Dostaliśmy kilof oraz młot, za pomocą których oddzielaliśmy fragmenty surowca od specjalnie do tego przeznaczonych brył. Gdy mieliśmy pożegnać się z kopalnią, napotkaliśmy pewne komplikacje. Winda, którą mieliśmy wyjechać, nie działała. Nasz przewodnik musiał zadzwonić do centrali i zgłosić usterkę. Opóźniło to nieco nasz powrót na świeże powietrze, ale za to dostarczyło niezapomnianych emocji. W końcu byliśmy przez moment uwięzieni pod ziemią i skazani jedynie na działanie ludzi z zewnątrz. Sytuacja ta skłoniła mnie do zadania sobie pytania, co czują górnicy, gdy znajdą się w prawdziwym niebezpieczeństwie i zastaną uwięzieni pod gruzami zawalonego stropu? Muszą być w tedy bardzo opanowani, aby nie dać ponieść się emocjom i spróbować wezwać pomoc. Na pewno byłoby to bardzo trudne. Dlatego też uświadomiłam sobie, jak trudny jest zawód górnika i jak wiele oni ryzykują schodząc codziennie pod ziemię. Z tych rozmyślań wyrwał mnie dźwięk windy, która przybyła, aby wydostać nas na powierzchnię.

Tak zakończyłam moją podróż po Wieliczce, a tym samym pożegnałam się z Przepięknym Krakowem. Jednak chciałabym powrócić jeszcze do tego miasta, ponieważ jest tyle pięknych zabytków do zwiedzenia, miejsc, w których można spokojnie usiąść i wypić kawę, czy przenieść się do innego świata, wczuwając się w losy bohatera sztuki teatralnej. Krakowie! Nie mówię żegnaj, lecz do zobaczenia!

Marta Chudecka
III E, II LO w Suwałkach

 

 

Teatr im. J.Słowackiego
w Krakowie

„Dracula”
reż. Artur Tyszkiewicz

29.01.2010

Korespondencja z...  Krakowa

Wczoraj do Słowackiego udałam się na „Draculę” w reż. Artura Tyszkiewicza, zarówno w ramach zajęć uczelnianych z teatru, jak i trochę odstresowo przedsesyjnie. A także chciałam ujrzeć na deskach coś, co by mi dech zaparło, co by na długo w myślach zostało, do czego mogłabym wracać w dyskusjach ze znajomymi. A niestety tak nie będzie.

Najpierw plusy. Spektakl oparty był na powieści Stokera, a powieść na deski teatru przenieść to niemała sztuka przecież. I tu mnie mile zaskoczono – nie było typowej fabuły linijka w linijkę wzorowanej na Stokerze, a raczej kompilacja fragmentów pamiętników, listów i notatek prasowych tworzonych przez głównych bohaterów (Minę Murray, Jonathana Harkera czy Lucy) przeplatana czasem dialogami tychże. Frazy wypowiadane jedna po drugiej (a każda opisana inną datą) sprawiają, że dostajemy przed nos kilka planów rzeczywistości na jednej scenie.

Reżyser nie uległ też skrajnościom. Miałam nadzieję, że zobaczę wreszcie prawdziwego wampira na scenie, a nie jakąś mdławą, hollywoodzką i dzisiejszą jego wersję, wampira bardzo ludzkiego, który (nie daj, Panie Boże, zakochuje się w śmiertelniczce i jest wegetarianinem - żywi się tylko krwią zwierząt, gdyż moralność nie pozwala mu pić tej ludzkiej). Tak na szczęście nie było. Krzysztof Bauman świetnie zaprezentował się w roli Draculi i chyba tylko jego rola uratowała przedstawienie. Nie musiał mieć przesadnie długich zębów, dopracowanego makijażu, ani perfidnie wgryzać się w szyje swych ofiar (a keczup imitujący krew nie tryskał wokół), by było czasem straszno i zgodnie z legendami. Wystarczyły tembr głosu, odpowiednie gesty, mimika twarzy (tu: oklaski dla realizatora światła, który dobre momenty wybrał, co by grozę wizerunkowi potwora dodać). I niestety na tym plusy się skończyły.

Spektakl zaczyna się od postaci Jonathana (Krzysztof Piątkowski), który udaje się do Transylwanii, by pomóc Draculi w sfinalizowaniu zakupu posiadłości w Londynie. Z miejsca uderza dziwny akcent. No tak, po chwili do mnie dochodzi, że to pure London English. Ale skoro jest akcent w języku, czemu nie ma podobnego w postaci – gdzie typowy angielski chłód, opanowanie?  Jest za to, co chwilę, szaleńczy śmiech, jakieś niezrozumiałe spazmy. Nie wiadomo zatem, czy Harker wrócił już z Transylwanii szalony, czy w takim stanie już tam jechał?

Od pięknej Miny (Katarzyna Zawiślak-Dolny) bije chłód i beznamiętność (a przecież jej ukochany wyjeżdża w długą i daleką podróż, przecież musi przełożyć ślub po raz kolejny), nawet wtedy, gdy Harker wraca z Transylwanii jako osoba chora psychicznie. Mina rozpoczyna opiekę nad  narzeczonym, po chwili już jest jego żoną, a po jeszcze następnej chwili wampirzycą. A na twarzy Zawiślak - nic.

Przypomnijmy, że Mina, w oczekiwaniu na powrót ukochanego, zatrzymuje się u przyjaciółki Lucy (Karolina Kominek). Ta z kolei jest durnawą, egzaltowaną kokietką. Przebiera w mężczyznach. Ni stąd, ni zowąd pojawia się przy niej postać ubrana w materiał z rajstopy (dosłownie), która odprawia wokół kobiety jakieś dziwne, opętane tańce i okazuje się być symbolem szaleństwa i wczesnej śmierci bohaterki. I Lucy też zostaje wampirem. Zatem szaleństwo (w iście baletowym stylu) to było czy zwampiryzowanie? Trudno powiedzieć.

Kandydaci ubiegający się o rękę Lucy śmieszni, a nie wzruszający. Quincey (Tomasz Wysocki ) z zakochanego Amerykanina przeistacza się w farmera z Teksasu, który co chwila głupawo się śmieje i powtarza (oł, Lusi, Lusi, bejbe, bejbe, bejbe). Nie wiadomo po co. A Artur (ostateczny wybranek Lucy), którego gra Przemysław Chojęta, zamiast grać ofiarę Amora, jest gogusiem mdlejącym na słowo „krew”. Ale żeby nie było, wyżej wymienieni zakochani nie do końca są komiczni. Po strasznym odkryciu dra Van Helsinga ( Feliks Szajnert), nagle postanawiają stanąć z bronią w ręku i ubić Draculę. Ostatecznie scena ta przedstawia się czterech chłopa, co ganiają z krzyżami i mamroczą egzorcyzmy pod nosem (ta groteska...) A, bo bym zapomniała. Jest jeszcze przecież dr Steward grany przez Grzegorza Mielczarka. Właściwie, nie dziwię się, że o nim zapomniałam, skoro zupełnie neutralny był w przedstawieniu. Bardziej w pamięci zarysował się Reinfeld, jego chory psychicznie pacjent, który ubzdurał sobie, że jest Draculą. Apogeum szaleństwa pokazuje w tańcu, przyodziany w czerwono-czarną pelerynę i tupecik na głowie. I coś tam śpiewa, ale nie da się go zrozumieć, muzyka bowiem nieco zagłusza. Ale z gestów zrozumiałam, że chodzi o ostateczne mentalne przeobrażenie w wampira. Finalnie, wszyscy zostajemy wampirami.

I takie to wszystko nijakie, niedopracowane. Ściśnięte w jednym akcie. Bo drugi akt trwa co najwyżej piętnaście minut i jest jakby zapomniany przez reżysera. Miał być horror w teatrze, a była drętwa dobranocka, bo do domu wróciłam z całkiem stabilnymi nerwami. I spałam smacznie całą noc.

Ewelina Wasilewska

Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie, II rok filologii polskiej


O Pepie Singer – Racheli z „Wesela”

Wykład Marii Rydlowej w Muzeum Wyspiańskiego

korespondencja z...Krakowa


Tak, tak, to znowu ja... w Krakowie aura może nie za ciepła i szron na szybach nie zachęca do wysunięcia palca spod kołdry, ale fakt, że rok akademicki się zaczął, profesorowie gonią do czytania lektur, miasto jakby się ożywiło i wypełniło młodymi ludźmi, co podnosi trochę jego temperaturę. No i te nagle rozmnażające się afisze teatralne, plakaty o koncertach, Grechutowy Festiwal Piosenki Studenckiej, tysiące różnych innych kulturalnych propozycji dorzuca tych kilka kresek na termometrze.

A w mojej relacji będzie przede wszystkim o „Weselu” Wyspiańskiego, a właściwie o jednej z bohaterek dramatu. O wszelkich innych wydarzeniach kulturalnych (a tych tutaj, wierzcie mi, nie brakuje!), w których będę mogła uczestniczyć, postaram się Was skutecznie informować!
Zacznę od wykładu Marii Rydlowej (tak, z tych właśnie Rydlów), który odbył się zaledwie tydzień temu w Muzeum Wyspiańskiego. Pani Maria jest dla mnie kimś w rodzaju zawodowego autorytetu. Przez wiele lat była redaktorką krakowskiego Wydawnictwa Literackiego. Jest wciąż historykiem literatury i mimo już bardzo podeszłego wieku, dalej zachowała taką żwawość fizyczną i duchową – wciąż kontynuuje zawód, dalej para się pracą edytorską. Korzenie rodzinne i powiązane z nimi możliwości obracania się w konkretnym kręgu kulturowym potrafiła doskonale wykorzystać – do jej największych edytorskich osiągnięć należy świetne opracowanie „Listów” Stanisława Wyspiańskiego. Mówi się też o niej jako o duchowym opiekunie słynnej Rydlówki (siedziby Muzeum Młodej Polski w Krakowie).

Na swoim krótkim, acz bardzo obfitym w informacje i rozbrajające anegdotki (Pani Maria ma niesamowite poczucie humoru!), słynna edytorka przybliżyła mi historię Pepy Singer, którą bardziej my, Antraktowicze, znamy jako Rachelę z „Wesela” Wyspiańskiego. Jakiż kontrast jest między tymi dwoma postaciami! Szczerze powiedziawszy, Rachela nie była moją ulubioną bohaterką dramatu. Ale Perel chciałabym poznać osobiście! (Tu znów to przykre uczucie, że urodziłam się o te pięćdziesiąt lat za późno...)

Bo ta prawdziwa Pepa była osobą-mozaiką; takim niefrasobliwym określeniem chciałabym ją ująć. Ileż miała zainteresowań, jakże była oczytana. Z jednej strony feministyczna i wyemancypowana zdecydowanie kobietka, z drugiej nieszczęśliwa w miłości i w gruncie rzeczy bardzo samotna osoba. Osobliwość cyganerii krakowskiej i pielęgniarka-społecznica w czasie zawieruch wojennych. Wyobrażacie sobie, moi Drodzy, Rachelę siedzącą w Jamie Michalikowej, palącą papierosa, pijącą litrami czarną kawę i potrafiącą cały dzień spędzić na dyskusjach politycznych (wymiennie z: literackich, filozoficznych, historycznych) z innymi stałymi bywalcami? A przecież Rydlowa bywała często u Pepy na Loretańskiej (tam gdzie Perel mieszkała), znała ją całkiem nieźle, nie miała więc powodu by kłamać.

Pani Maria trzymała nas w napięciu do ostatniej sekundy. No może oprócz tych wybuchów śmiechu, które powodowała swym anegdotami ze studenckich czasów. Jedną z nich z chęcią Wam przytoczę. Mianowicie, Rydlowa studiowała polonistykę na UJ i miała to szczęście, że wysłuchiwała nauk od samego Kazimierza Wyki, Stanisława Pigonia i innych zasłużonych teoretyków literatury (kolejny powód do mej zazdrości). I na jednym z wykładów profesora Wyki o „Weselu” właśnie, tenże opowiadał o pierwowzorach postaci dramatu. Gdy zatrzymał się przy osobie Racheli, nieco zasmuconym tonem rzekł, że o Józefie Singer już po wojnie nie słyszał, że pewnie, biedaczka zginęła z rąk hitlerowców. Na co Rydlowa wstaje dumnie na środku auli i powiada: „Ależ, panie Profesorze, ja muszę tę plotkę natychmiast zdementować. Pepka żyje i ma się świetnie, przed chwilą przecież piłam z nią kawę na Loretańskiej!”

Było sentymentalnie i wesoło, historycznie i literacko, kawiarniano i teatralnie. Mozaicznie, doprawdy. Tak samo jak barwna tylko mogła być postać Perel Singer.
 

Ewelina Wasilewska
20.10.2009
Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie, II rok filologii polskiej

 

Grupa teatralna Pars pro toto
przy Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie

„Varia z XX-leciem w tle, spektakl poetycko-muzyczny o «ciągotach» filozoficznych
reż. zespół

Korespondencja z... Krakowa


Z drogi, listonosz przybywa z pocztą z Krakowa! Zastrzega, że nie będzie to zwykła recenzja ze strony autorki tekstu… Autorka jest teraz roztańczona, rozśpiewana, a nadto totalnie rozdarta między próbą pisania o tym, co się przed godziną widziało, a chęcią zawrócenia do Śródmiejskiego Ośrodku Sztuki i pobycia ze spotkanymi tam fantastycznymi ludźmi.

Któregoś razu grupa studentów mojej uczelni (Uniwersytetu Pedagogicznego) postanowiła spotkać się poza zajęciami, by po prostu pogadać o wszystkim i o niczym. Mówili o sobie, o swoich zainteresowaniach, o poezji, muzyce, o teatrze. Mieszanka prawdziwie wybuchowa, bo jak poloniści spotkają się w większym gronie…cóż, takie zjawisko jak „cisza” rzadko kiedy ma miejsce. I tak, od spotkania do spotkania, od słowa do słowa, narodziła się idea stworzenia czegoś większego. To były początki „Pars pro toto”, grupy śpiewacko-teatralnej, prężnie działającej po dziś dzień.

Na spektaklu owej grupy miałam okazję się pojawić. Z pewnością to specyficzne podejście do tworzenia sztuki (ale co w dzisiejszym świecie nie jest specyficzne?), gdy aktorzy nie tylko grają na scenie, ale są dla siebie scenarzystami, reżyserami, kompozytorami muzyki. W pierwszych minutach przedstawienia dostrzegłam, że gdyby nie siedzący wokół mnie widzowie i jakieś rozgraniczenie między widownią a sceną, zniknęłabym pewnie gdzieś w teatralnej przestrzeni, jaką stworzyło „Pars pro toto”. Nagle bowiem stałam się niewidoczna i gdzieś z boku przyglądałam się luźnej rozmowie kilku polonistów, jednej z tych rozmów właśnie, które stały się kanwą dla narodzin wyżej wspomnianej grupy teatralnej. Dodatkowo widz w całej tej nietypowej formie teatralnej nie poczuł się zapomniany, bo i nie miał potrzeby być w jakiś szczególny sposób adorowany – ekspresją czy niesamowitą grą aktorską. Młodzi ludzie poruszali się na scenie z niezwykła naturalnością i swobodą.

Czego dotyczyły dialogi? Właśnie, czasem były to myśli wyrwane z kontekstu, np. mówiono o sytuacji kobiety w zmaskulinizowanym społeczeństwie, by zaraz potem przejść do filozofii Nietzschego. Nie stanowiło to jednak problemu, bowiem ten myślowy miszmasz przypominał nieco mętlik w głowie, z jakim spotyka się każdy z nas. W końcu jednak rozmowy te sprowadzały się do kwestii młodości. Przywoływano nazwiska filozofów,  pisarzy, którzy o młodości pisali. Całość natomiast wzbogacona została o przerywniki w postaci piosenek do wierszy poetów dwudziestolecia międzywojennego. Dobór wierszy/tekstów epickich też nie był przypadkowy: Iłłakowiczówna, Tuwim czy Gombrowicz równie uniwersalnie powiadali o młodości, co dawniej Mickiewicz, i co (przecież tak niedawno temu) Piwnica pod Baranami w piosence „Ta nasza młodość”. Każde z ujęć młodości ma bardzo podobne wykładniki i to tak świetnie wyłapali członkowie „Pars pro toto” w swoim spektaklu. Dlatego też nie możemy powiedzieć, że przedstawienie kierowane było tylko do młodej części publiczności – wszak każdy swój czas młodości ma.

Gdy wybrzmiały słowa ostatniej piosenki, przygasły światła i zagrzmiał niekończący się chór oklasków, poczułam żal, że to już koniec. Tak jak czasem przychodzi żal, bo kończy się dzień, bo czas się rozstać. Nie byłam chyba samotna w swej myśli, ponieważ żaden z widzów nie ruszył się ze swego miejsca, nawet po słowach gitarzysty: „Dziękujemy Państwu, dobranoc!”. Aktorzy zostali wywołani ponownie na scenę, zasiedli na swych miejscach i najzwyczajniej w świecie zaczęli z widzami rozmawiać. Spełniali nasze muzyczne życzenia, z nami też śpiewali. Zniknęły wówczas wszelkie bariery, dystans między tymi, co grają, a tymi, co oglądają. Do tej pory nie mogę odpowiedzieć sobie na pytanie, co ów dystans zupełnie zniwelowało: tematyka spektaklu, jakże nam bliska, czy to niezwykłe ciepło bijące od ludzi z „Pars pro toto”.

Teraz ktoś, czytający moje świeże zupełnie refleksje na temat spektaklu, może pomyśleć, nad czym się tu tak zachwycać? Przecież to amatorszczyzna. To jedna z tych nowych wersji teatru współczesnego, łamiąca wszelkie konwencje etc. Może i tak też jest. Ale spotkanie z „Pars pro toto” odbieram jako przerwę od wszechobecnego patosu i nadętości. Spotkanie ze wspaniałymi, prostymi (a zarazem cudownie skomplikowanymi) ludźmi i ich sztuką.

Ewelina Wasilewska
8.03.2009
Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie, I rok filologii polskiej

Teatr im. S.Jaracza
w Olsztynie

J. Głowacki
„Kopciuch”
reż. Krzysztof Rościszewski

Korespondencja z... Olsztyna

Wszystko przemija, pory roku następują po sobie, miesiąc płynie za miesiącem. Zmieniają się nam upodobania, jednak jedno jest stałe, zawsze mamy ochotę na rozrywkę na dobrym poziomie, na odpoczynek dla duszy, coś, co sprawi, że na chwilę się zatrzymamy, zastanowimy nad czymś głębiej , przełożymy na swój subiektywny język duszy. Idealnym miejscem, aby oddać się katharsis pozostaje, niezmiennie od tysięcy lat, teatr. Utarło się już wśród ludzi młodych i niestety na stałe w nich wrosło stwierdzenie, iż „podziwianie tak wysokiej sztuki nie jest mi potrzebne, nic mi nie daje”. Nic jednak bardziej mylnego, tylko abderycie rodem ze starożytnej Tracji przystoi głosić takie herezje, o czym młodzi mieszkańcy Olsztyna (i nie tylko Olsztyna), mogli przekonać się na przedstawieniu „KOPCIUCH” w reżyserii Krzysztofa Rościszewskiego wystawionym na „Scenie u Sewruka” w Studium Teatralnym im. Aleksandra Sewruka, prężnie funkcjonującym przy olsztyńskim Teatrze Jaracza.

Widowisko, pozostające spektaklem dyplomowym studentów III roku , daje audytorium możliwość wielu interpretacji utworu. Pozwolę sobie jednak skupić się na jednej, wydającej się najbliższą młodemu odbiorcy. Przestawnie opowiada o młodych dziewczętach „z przeszłością”, nastolatkach przebywających w domu poprawczym za wykroczenia. Toczą one życie monotonne i tak naprawdę w ich codziennej egzystencji nic ich nie zaskakuje, silniejsze jednostki wykorzystują słabsze, stosując znęcanie fizyczne i, co gorsza, psychiczne. W takich warunkach trudno jest się odnaleźć , jednak, jak głosi stare ludowe porzekadło, „nie ma winy bez kary” i rzeczywiście więźniarki mają za co pokutować, gdyż w ich aktach wyrazami notorycznie powtarzającymi się pozostają słowa „morderstwo” oraz „napaść”. W takie, zdaje się nieinteresujące i niebezpieczne warunki, wkracza ekipa telewizyjna pragnąca stworzyć dokument, opowiadający o resocjalizacyjnym charakterze placówek poprawczych w Polsce i którego głównym elementem będzie przedstawienie „Kopciuszek”. Zagrają w nim „złe dziewczęta” odpowiadające na pytania dotyczące przeszłości i teraźniejszości nastolatek pozbawionych wolności. Chociaż każda z bohaterek jest inna, wszystkie mają jedno marzenie: chcą na nowo żyć w świecie bez krat, jednak powrót do niego musi być okupiony cierpieniem. Przedstawienie ukazuje przenikanie się dwu światów, zdeterminowanego do działania, czasem perfidnego, a nawet krwiożerczego potwora medialnego oraz, co dziwne, cichej i zakompleksionej rzeczywistości poprawczaka. Założenia te osiągnięto dzięki wprowadzeniu na scenę wielu rekwizytów, urządzeń typowych dla planu filmowego, a także interesująco przeprowadzonej grze świateł. Na podkreślenie zasługuje także oprawa muzyczna widowiska, gdyż w dużej mierze są to autorskie piosenki więźniarek, wykonywane przy akompaniamencie gitary klasycznej.

Tuż po antrakcie, w drugim akcie, widz dowiaduje się, iż zamiary ekipy telewizyjnej wkraczającej do placówki są inne, niż tylko przedstawienie rzeczywistości za murem; reporterom chodzi o ukazanie scen, często fałszywych, udawanych. Liczy się rozgłos, nagrody na festiwalach, a nie pokazanie prawdy, pomoc więźniarkom.

Sytuację ukazana w przedstawieniu można porównać do ustroju totalitarnego . Zarówno w świecie mediów, jak i rzeczywistości poprawczaka, wszyscy chcą zniszczyć swoich kompanów, wykorzystać każdą możliwość do osiągnięcia profitów, urośnięcia w oczach przełożonych. Aby przetrwać , uzyskać prawo choć do chwili intymności, często trzeba wyzbyć się swego człowieczeństwa. Egzystencja w tych światach to ciągła walka, bitwa z otoczeniem, ale także i na poziomie własnego sumienia. Już samo poruszenie tak istotnych moralnie kwestii dotyczących nas wszystkich należy uznać za jednoznaczną kwestię, iż teatr, czy chcemy tego czy nie, jest nam potrzebny, często pokazuje, co w życiu robimy dobrze, a co w powinniśmy zmienić i poprawić. Przedstawienie teatralne, w którym występują ludzie młodzi nawet przeciętnemu nastolatkowi daje do myślenia, sprawia, ze choć czasem do tego nie chce on się przyznać, analizuje swoje życie, robi swoiste rozliczenie moralne.

Podsumowanie tych rozważań nie może być inaczej sformułowane – jeżeli chcemy, aby przyszłość Polski miała jakąkolwiek styczność z teatrem, należy zacząć od przybliżania młodzieży spektakli z udziałem ludzi młodych.

 

Patryk Witkowski
23.11.2008
Uniwersytet Warmińsko-Mazurski, I rok historii

 

Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Paweł Huelle
„Sarmacja”
reż. Krzysztof Babicki

Korespondencja z... Gdańska

Romans, intryga, sprzedaż godności, poniżająca walka polityczna – wbrew pozorom nie są domeną wyłącznie czasów nam współczesnych, lecz dotyczą także przeszłych, „dumnych dni” Rzeczpospolitej sarmackiej. Dzięki satyryczno-ironicznej sztuce Pawła Huellego w reżyserii Krzysztofa Babickiego, „Sarmacja”, możemy przenieść się w zamierzchłe czasy, nie tracąc jednocześnie poczucia, jakoby te postaci i wydarzenia stanowiły jedynie piękny kostium historyczny dla opisania dzisiejszych realiów polskich elit politycznych.

W tej sztuce nie ma miejsca dla głównego bohatera, tu jednostki tworzą jednolitą masę, rozpustną, zepsutą, przekonaną o swej wysokiej wartości, powtarzającą, że czynią wszystko „pro publico bono”… Hasło to szybko nabrało negatywnego wydźwięku, budziło zgorszenie i śmiech wśród widowni oglądającej sprzedaż odznaczeń, tytułów, niewierność narodowi, „wszystko pro publico bono”… Piękna starościna, ledwo pochowawszy męża, flirtująca z młodym zdrajcą stanu, czołowi politycy oddający się wyłącznie lubieżnym uciechom fizycznym, fałszywa szlachta krzycząca donośnym głosem „ZDRADA!” – oto obraz Sarmacji, do której w rzeczywistości należałoby odnieść słowa Jacka Kaczmarskiego „i my – na byle słowo na tylne stajem łapki”. Reżyser Krzysztof Babicki wielokrotnie odwołał się do oprawionych muzycznie tekstów Karczmarskiego, które niczym echo odbijały się w uszach widzów. „Kochamy się w honorach, nie znamy się z honorem…”

Na szczególną uwagę zasługuje nie tylko sama treść sztuki, lecz także forma, w jaką została ona ujęta. Przepiękna scenografia, kostiumy (dzieło Barbary Wołosiuk), gra światła i cienia stanowiły tylko część prawdziwego spektaklu. To, co urzec mogło najbardziej, tkwiło w  niekonwencjonalnych rozwiązaniach – wykorzystaniu lustra i w nowoczesnym, mimo historycznego tła, ujęciu motywu danse macabre. Reżyser w piękny sposób użył zwierciadła, by metaforycznie ukazać, iż współczesność jest niczym innym, jak odbiciem sarmackich realiów. Każdy widz mógł się osobiście przekonać, jak mocno razi lustrzane światło… Jest to chyba najbardziej wymowne przesłanie „Sarmacji” – współczesny człowiek uśmiecha się z pobłażliwością, dopóki nie ujrzy w zwierciadle swych cech. Po raz kolejny prawdziwymi okazały się słowa Kaczmarskiego „bo się kochamy – w sobie! Nie pragnąc – siebie – znać!”.

Drugim istotnym, przyprawiającym człowieka o niezwykle przyjemny, a jednocześnie przerażający, dreszcz elementem, jest motyw danse macabre. Zbiorowa scena ukazująca ogół przedstawionej wcześniej społeczności, tańczącej wraz z kościotrupami w takt przenikliwej muzyki, wywołuje niesamowite wrażenia, obrazuje kolejny pomost, jaki łączy nas, współczesnych, z przodkami. Śmierć nie sądzi człowieka, ona przyciąga go do siebie, bawiąc się w najlepsze…

Ostatnią sceną, na jaką chciałabym zwrócić uwagę, by nie pozbawić potencjalnych widzów całej radości z osobistego odbierania wrażeń, jest odsłona finalna, w której Sarmacja odnajduje swój własny obraz w portretach przodków. Całość podkreślona została genialną muzyką rozbrzmiewającą jeszcze chwilę, mimo iż światła rozpłynęły się w mroku.

Jedno jest pewne – „Sarmacja” budzi emocje, może nieco gorzkie i niewygodne, może przykre dla odbiorcy, jednak prawdziwe, a to jest przecież w sztuce najważniejsze. I w głowie wciąż brzmi „bo się kochamy w sobie, nie pragnąc siebie znać” …

Ula Musiał
10.11.2008
Uniwersytet Gdański, I rok prawa

kontakt z redakcją oraz budowniczym strony: antrakt@op.pl

© Antrakt 2005 - 2011