|
przy II LO w Suwałkach |
|
Korespondenci donoszą |
||
korespondenci donoszą
|
A czas
płynie... czas płynie... jednak w prawdziwej historii nic nie przemija
bezpowrotnie, Od kilkunastu lat Antrakt jest naszym miejscem wspólnym.
I mimo że kolejne roczniki odchodzą, odjeżdżają na studia, ciągle
pozostają w zasięgu... przyjaźni oraz nieustannej aktywności teatralnej.
Dlatego inaugurujemy nową odsłonę - Korespondentów, którzy gdzieś tam, w
wielkim świecie, nie zapominają ani o teatrze, ani o swoim Antrakcie.
Zawdzięczamy im wiadomości o repertuarze scen niemal całej Polski i
teatralne recenzje. |
|
Radio Kraków
24.02.2017
|
Krakowa
Teatr mój widzę ogromny, teatr... radiowy!
Ewelina Wasilewska |
|
Wrocław 3.04.2016
|
Wrocławia Edukacyjna wędrówka po wrocławskich scenach teatralnych Nadeszła wiosna, a wraz z nią piękna pogoda. Kto zmęczony zimową aurą nie ma ochoty na spacery w wiosennym słońcu? Z pewnością spragnieni ciepła są mieszkańcy Wrocławia, którzy 3 kwietnia tłumnie przybyli pod wrocławski Teatr Muzyczny Capitol, by odbyć wędrówkę po miejskich scenach.
Spacer zaczęliśmy od zwiedzenia reprezentacyjnej sceny
teatru Capitol. Przewodniczyła nam Beata Maciejewska, znana i ceniona
wrocławska dziennikarka. W teatrze przywitał nas także dyrektor – Konrad
Imiela, który, co ciekawe, był ucharakteryzowany do roli, jaką odgrywa w
spektaklu „Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami”. Kolejnym punktem
wycieczki była sala prób teatru muzycznego, do której wstęp mają
wyłącznie artyści. Dzięki nim mieliśmy jednak możliwość wejścia do
pięknego budynku starej kamienicy oraz wysłuchania opowieści o barwnej
przeszłości tego miejsca.
Po obejrzeniu kolejnego teatru przeszliśmy do Narodowego
Forum Muzyki, otwartego jesienią zeszłego roku. Budynek ten jest
aktualnie dumą Wrocławia, gości w nim wiele artystów o światowej sławie.
W gmachu największe wrażenie robi niesamowita konstrukcja. Znajdują się
w nim trzy sale kameralne oraz jedna główna mieszcząca 1800 widzów.
Izolacja w ścianach obiektu jest na tyle dobra, że we wszystkich salach
koncerty mogą być grane jednocześnie, a dźwięk nie wydostaje się poza
mury konkretnego pomieszczenia. Równie niezwykłe są możliwości sceny
głównej: obniżany sufit, kotary wyciszające na ścianach i szereg innych
udogodnień, które sprawiają, że niezależnie od rodzaju granej muzyki,
dźwięk brzmi idealnie.
Lena Fałtynowicz |
|
Suwalski
Ośrodek Kultury 29.03.2015 |
Suwałk :) Anton Czechow… w Suwałkach W dniu 29 marca 2015 roku miałem ogromną przyjemność zagrania w spektaklu Trzy siostry wybitnego rosyjskiego nowelisty i dramatopisarza Antoniego Czechowa. Komediodramat opowiada o trzech kobietach – Oldze, Maszy, oraz Irinie. Te trzy bohaterki marzą o powrocie do swojej stolicy, czyli Moskwy. Mają dość siedzenia w domu, ciągłej monotonii, pragną czegoś nowego w życiu, czegoś, co uzasadni ich egzystencję. Moja postać, Fiedotik Rode, to podporucznik który w dramacie (o dziwo!) nie ma żadnych zmartwień. Żyje on chwilą, cały czas się śmieje, nawet w chwili spalenia domu nie może przestać się śmiać, co jest świetnie Pokazane w naszym spektaklu, w symbolicznej scenie. W trakcie pobytu u trzech sióstr ma liczne okazje do bycia na przyjęciach, śniadaniach, doskonale się ona odnajduje w towarzystwie, ale niestety wszystko się w końcu kończy...
Dla mnie – gimnazjalisty, Czechow to nowa postać, z którą
poczułem ogromną więź. Jego dramat jest dla mnie dziełem wybitnym, czymś
ponadczasowym. Dzięki spektaklowi nie tylko miałem szansę kształtować
się teatralnie, ale także poznałem wybitnego pisarza, do którego będę
często powracać. Dzięki dramatowi Czechowa odczytujemy samego siebie, odnajdujemy się w jego tekście w wielu sprawach. Jego dramat może się wydawać zwykłym tekstem o codzienności, ale dzięki temu tekstowi pragnie się zmian w życiu, dostrzega się wiele rzeczy których nigdy wcześniej nie zauważyliśmy, bo… jeszcze nikt o nas nie napisał dramatu! Początkowo uważałem, że jest to historia która nie ma zbytnio sensu, ale z czasem, kiedy zaczęliśmy razem rozczytywać utwór, przekonałem się do niego, a nawet go pokochałem.
Chciałem także przytoczyć słowa pana Marka Cichuckiego,
naszego reżysera który także wypowiedział się na temat Trzech sióstr: Pragnę jeszcze raz napisać, że to był dla mnie zaszczyt poznać Czechowa i zagrać na podstawie jego dzieła. Mam nadzieję, że wszyscy, którzy będą mieli okazję przeczytać moją korespondencję, przypomną sobie, jaki to był przepiękny dramat. A ci, którzy go nie czytali, przy kolejnych wystawieniach sztuki mogą sami się przekonać o jego geniuszu. Oskar Pawełko, kl. 2b Gimnazjum nr 3 w Suwałkach
Uwaga: spektakl Trzy siostry w wykonaniu aktorów
Teatru Hybrydowego można będzie ponownie zobaczyć w Suwalskim Ośrodku
Kultury
|
|
Muzeum
Marii Konopnickiej |
Suwałk :)
W dniu 26 lutego 2015 roku w Muzeum Marii Konopnickiej w
Suwałkach odbyło się spotkanie uczniów II Liceum Ogólnokształcącego nr 2
w Suwałkach z poetą Wojciechem Kassem, który w 1997 roku osiadł na
Mazurach i od tamtej pory sprawuje opiekę nad Muzeum Konstantego
Ildefonsa Gałczyńskiego w Praniu. Nie jedyny Gałczyński znajdował ukojenie w leśniczówkach, wielu innych poetów i pisarzy również je wynajmowało, np. Andrzej Żuławski. Pan Kass uświadomił nam, że dzięki obcowaniu z naturą poeta staje się ufny wobec świata, ustawia on nie tylko los języka ojczystego, ale przede wszystkim jest jego twórcą. Artyści mają w zwyczaju umieszczać nowe słowa w swoich dziełach. Pan Kass wskazał nam wiele interesujących faktów związanych z życiem Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, przeniósł nas w świat lasu, w którym liczy się tylko spokój i nasze sumienie. Uważam, że to spotkanie było owocne i pomogło nam wyobrazić sobie życie poety w trudnych czasach komunizmu, a także to, że są takie miejsca na ziemi, gdzie niepotrzebne jest nam czyjeś zdanie czy hałas, który zagłusza sumienie i myśli. Barbara Żylińska
Zasłuchana widownia
Niepublikowany dotąd rękopis wiersza K.I.Gałczyńskiego „Nie ma czasu na miłość” z lat 1951/1952
Z okazji 110. rocznicy urodzin Konstantego Ildefonsa
Gałczyńskiego, 26 lutego 2015 roku w Muzeum Marii Konopnickiej w
Suwałkach odbyło się spotkanie z Wojciechem Kassem, współczesnym poetą,
ale także, choć nie lubi tego słowa ze względu na pejoratywne
skojarzenia, kustoszem leśniczówki w Praniu. „Z lasu płynie tylko dobro” – taka idea przyświecała naszemu spotkaniu. Słuchaliśmy, jak pozytywnie poeta wypowiada się o miejscu całkowicie ogarniętym przez ciszę i spokój. Miejscu, w którym można uciec od wszelkich demonów codzienności – cywilizacji i jej zgiełku, pośpiechu. Kass odbiera to jako wartość zmuszającą do zajrzenia w głąb siebie, do refleksji. Artysta podkreśla, że sprzyja to pisaniu, wenie twórczej. Czujemy się natchnieni – prawdziwymi emocjami, odczuciami. Kustosz zwraca uwagę na ważność leśniczówek w dorobku naszej kultury, wyróżnia trzy etapy, przeistoczenia, które nazywa przemianami. Uważa przemianę za największy dar dla ludzi, który umożliwia wpływanie na świat, ingerowanie weń. Pierwszą rolą siedziby leśniczego była funkcja administracyjna, ponieważ jako jeden z niewielu potrafił on czytać i pisać. Okoliczni mieszkańcy często zwracali się z prośbą o napisanie dokumentu, np. podania. Z upływem czasu leśniczówka stała się pensjonatem turystycznym – otaczający ją krajobraz zachwycał, pokazywał piękno, jakie tkwi w naturze. W końcu leśniczówka przeformowała się w warsztat literacki, do którego z chęcią przybywali pisarze i poeci – Gałczyński był jednym z nich. Choć Wojciech Kass, jak sam przyznawał, był pod wpływem tremy, to interesująco poprowadził temat, potrafił zafascynować. Miło wspominam spędzony razem czas i liczę na więcej podobnych wydarzeń. Patrycja Osiniak, Ic
|
|
Teatr
Narodowy
|
Warszawy
Istnieją takie tematy, które powinny być osnute milczeniem. Milczenie jest wówczas najwymowniejszą z możliwych rozmów, jest w swej cichości budujące, pokrzepiające i przede wszystkim rozumiejące. Spektakl „Milczenie o Hiobie” Piotra Cieplaka jest taką właśnie milczącą rozmową. Mimo wielości myśli, uczuć i refleksji, jakie rodzą się podczas spektaklu, pragnie się po jego zakończeniu właśnie milczeć, dając wyraz intensywnej rozmowie toczącej się wewnątrz. Jest to rozmowa z samym sobą, z człowieczeństwem, z Bogiem… Milczenie to sztuka, a każda sztuka wymaga wielkiej nauki i doświadczenia, gdyż mądrością jest wiedzieć, kiedy należy milczeć, a kiedy mówić. Pomilczmy zatem o Hiobie…
Niezmienność wobec zmienności. Harmonia wobec chaosu. Aż
wreszcie naturalna selekcja wobec samozagłady. Los bociani i człowieczy
to właśnie takie dwie skrajności, dwa światy, z których każdy ma inne
zasady. Niezwykle obrazowo świat bociani przybliżał w opozycji do
naszego Zbigniew Zamachowski. My, ludzie, jesteśmy o wiele bardziej
skomplikowani, przez co i nasze życie jest niemniej zawiłe. Może czasem
warto byłoby przyjąć bocianią perspektywę i wsłuchać się w rytm natury,
wsłuchać się w siebie, może byłoby to bardziej owocne niż poddawanie się
narzucanym z góry rytmom, układom. Być częścią natury to wzorować się na
niej, czerpać z niej dobro. Nie ma się co wywyższać nad bociany, one i
tak są wyżej… Współczesność na historię Hioba spogląda trochę jak na mit – lekko prześmiewczo, z dystansem, z pewną dozą ironii. Cezary Kosiński był właśnie takim głosem współczesności. Głosem, który pozornie nie utożsamiając się z Hiobem, stara się zabarykadować, otoczyć niemyśleniem swe własne cierpienie. Podczas, gdy każdy z nas jest Hiobem, o którego „zakłada” się zło z dobrem. Jednak nie jesteśmy zdeterminowani przez tę walkę, gdyż możemy i powinniśmy sami dbać o to, która z szal opadnie w dół, a która wzniesie się heroicznie ku górze. Dziś przyjmujemy różne postawy wobec cierpienia innych, ale najlepiej jest chyba milczeć o cierpieniu i wobec cierpienia. Milczeć, będąc. Tak zestawione różne obrazy spowodowały we mnie uczucie swoistego chaosu, namnożyły pytań, jednak dalsza część spektaklu przyniosła mi swego rodzaju wewnętrzny spokój. Dzięki oniryzmowi, jaki panował w końcowej części sztuki, można było odnieść wrażenie zatopienia w mistycyzmie, że niemal sięga się samego Boga. A to za sprawą tego, że głos miał tu On sam. „Milczenie o Hiobie” nie jest zbudowane tylko na kanwie Księgi Hioba, ale jest wręcz jak cała Księga Hioba, gdzie najpierw najwięcej miejsca poświęca się złu, człowiekowi, gdzie cierpienie wywyższa się ponad radość i dobro. Jednak później do głosu dochodzi sam Bóg. Ton sztuki zmienia się radykalnie, gdyż aktorzy owiani lekką mgłą, ukryci są w głębi sceny, gdzie śpiewają, dając wyraz uniesieniu i wzniosłości chwili. Chwili, w której przemawia Najwyższy. To właśnie ten moment w sztuce przynosi mi uczucie spokoju i wewnętrznego porządku. Gdy zadamy sobie pytania o to: „Czy znasz czas, kiedy kozice rodzą swoje małe?”, „Kto bramą zamknął morze, gdy się wzburzone wyrwało z łona?” „Któż jest ten, który zmysły moje zaciemnia bezrozumnymi mowami?”. Tak jak Bóg panuje nad naturą tak i panuje nad ludźmi, zamysły Jego są jednakże tak niepojęte jak czas narodzin kozic…
O „Milczeniu o Hiobie” trudno jest mówić chcąc oddać to,
co sobą prezentuje, ale i to, co wywołuje wewnątrz widza. To jest ta
kategoria spektakli, które trzeba po prostu zobaczyć, by zachwycić się
sposobem, w jaki został wyreżyserowany, by zadumać się nad swym
istnieniem za sprawą wielości odniesień, by w muzyce, choreografii
scenicznej i wielości scen dostrzec spójność sztuki, mimo że na początku
dominuje poczucie pozornego chaosu.
Magdalena Tesko |
|
Teatr
Współczesny 03.2014
|
Warszawy Do Teatru Współczesnego wybrałam się na „Saszkę”, polską prapremierę sztuki białoruskiego dramaturga, aktora i reżysera, Dmitrija Bogusławskiego. „Saszka” to zdawałoby się prosta historia pewnej rodziny, opowiedziana jednak w bardzo niekonwencjonalny sposób oraz podejmująca trudne i bolesne tematy dotyczące relacji rodzinnych. Tytułowy bohater, Saszka (Borys Szyc) po śmierci swego ojca, Dmitricza (Janusz Michałowski) usilnie stara się znaleźć odpowiedź na nurtujące go pytania o to, czy jego rodziciel go kochał. Odpowiedzi szuka u najlepszego przyjaciela ojca (Damian Damięcki), w domu rodzinnym, w którym decyduje się zamieszkać po powrocie ze służby wojskowej, u rodzeństwa, w sobie… Zdeterminowanie głównego bohatera pcha go do skorzystania z usług osoby zajmującej się przenoszeniem w głębię świadomości poprzez zatapianie we śnie. Jednak po kilku takich seansach odnosi się wrażenie, że płynność i wyrazistość granicy między jawą a snem zostaje zatarta, już nie wiadomo co należy do świata marzeń sennych, a co do namacalnej rzeczywistości. To, co wiadomo na pewno, to to, że oba te stany są obrazem świadomości. Ojciec odwiedzający Saszkę we śnie jest dla niego jak tratwa, która za parę chwil ma zatonąć, dlatego chwyta się jej kurczowo i nasyca się tymi wspólnymi momentami. Najznamienitszą bodaj sceną jest ta, w której to Dmitricz pouczając syna o tym, jak należy czyścić przydomową studnię, pozornie nie słyszy naglącego do odpowiedzi pytania Saszki, brzmiącego: „Kochałeś mnie?”. Scena ta powraca najczęściej w świadomości/śnie głównego bohatera, dzięki czemu można uświadomić sobie jak bardzo jest on podobny do swego ojca, ile gestów, słów, charakterystycznych uniesień dłoni jest lustrzanym odbiciem Dmitricza. Wiele jest takich momentów podczas spektaklu, gdy dostrzec można, iż inspiracją dla kształtowania się Saszki był jego ojciec – nauczyciel, autorytet, osoba najważniejsza w życiu. To właśnie z tego powodu tytułowy bohater nie ustaje w poszukiwaniu czegoś, co da mu tę pewność, że Dmitricz go kochał. Zewsząd docierają do niego informacje o kochających gestach miłości ojca, jednak gesty to nie jedyny przekaźnik emocji, uczuć, gdyż przypieczętowaniem ich są słowa. To one nas utwierdzają, dlatego jesteśmy ich tak spragnieni.
Spektakl ten przybliża nam także rodzeństwo Saszki.
Pojawia się ono w chwili, gdy należy zająć się spadkiem pozostawionym
przez zmarłych rodziców, czyli domem rodzinnym. Najmłodsza z sióstr
wspiera go w tym, by domu nie sprzedawać, jednak trzy pozostałe są
zgodne co do tego, by wystawić go na licytację. Smutny jest to obraz
tego, jak łatwo można zapomnieć o swych korzeniach, o tym, co nas
ukształtowało, o początku…
Magda Tesko |
|
Teatr
Powszechny w Warszawie 11.2013 |
Warszawy Nie ma to jak klasyka w teatrze i nie ma to jak „Zbrodnia i kara” w teatrze – genialne pióro Fiodora Dostojewskiego i genialna sztuka Waldemara Śmigasiewicza. Pewien październikowy wieczór zarezerwowałam sobie właśnie na wizytę w teatrze, a był to Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera w Warszawie, niezwykle emocjonalny i niezwykle ciekawy był to wieczór. Powinnam zacząć od tego, że głównym bohaterem był Raskolnikow (Marcin Perchuć), że właściwie w spektaklu nie przywiązywano wagi do wątków pobocznych, że…, ale nie mogę i nie zrobię tego, ponieważ to Kazimierz Kaczor wywarł na mnie największe wrażenie i to on był dla mnie „gwiazdą” tej sztuki. Wcielił się w postać Porfirego i można powiedzieć, że odegrał (nie lubię tego słowa, ale muszę go użyć, by uniknąć powtórzenia) dwie role, otóż ten wywyższony przeze mnie pod niebiosa aktor oprócz tego, że wcielił się w Pietrowicza, to również jako tenże – tak przemyślnie i z namysłem ważył każde słowo, gest, że uśpił czujność szalenie inteligentnego Raskolnikowa; pozornie mało interesował się pewnymi kwestiami, by nie wzbudzać podejrzeń, a przy tym utrwalał niezbędne informacje potrzebne do śledztwa. Wiadomo jednak, że główny bohater na pewnym etapie wspomnianego śledztwa był świadom, że Porfiry – „wie!”, te słowa odnoszą się oczywiście do popełnienia zbrodni. Ostatnie powtórki tekstu w głowie, poprawienie krzeseł w gabinecie i jest – Raskolnikow, początkowo nieufny wobec śledczego, lecz uzewnętrznianie się Porfirego (opowieść o chorobie i życiu prywatnym) skłania go do rozmowy, sprawia to ostatecznie zręczne skierowanie przesłuchania na temat artykułu napisanego przez Rodiona jeszcze w czasach studenckich. To właśnie tu niejako zaczęła się zbrodnia Raskolnikowa. Stawia on na łamach prasy tezę, jakoby świat podzielony był na nadludzi i na wszy. W artykule tym Rodion pisze m.in. o Napoleonie, mówiąc, że nikt nie oceniał go jako mordercy, a wręcz przeciwnie: z biegiem lat zaczęto postrzegać go jak geniusza. Główny bohater, uczony historią, ma podejrzenie, iż istnieje pewien niepisany podział na ludzi lepszych i tych zwykłych, a co za tym idzie, ci nadludzie mają większe prawo moralne do popełniania czynów, które według wszelkich norm są uznawane za złe, usprawiedliwiane to jest niejako poprawą bytu ogółu. Raskolnikow wyraźnie ożywia się, opowiadając o tej teorii, a Marcin Perchuć bardzo dobrze oddał wszystkie emocje targające bohaterem, dbał o modulację głosu, o spojrzenia mówiące wszystko. Mówiąc o głównym bohaterze, należy także powiedzieć o postaci, którą nazywam „chodzącymi wyrzutami sumienia” (Michał Napiątek), gdyż postać ta w pewnych momentach sztuki podąża za Rodionem, niejako prześladuje go, przypominając mu tym samym o zbrodni. Jest granicą, czymś co daje o sobie znać, gdy człowiek dopuści się złego. To właśnie wyrzuty sumienia spowodowały, że w gruzach legła teoria o nadludziach i to właśnie ich nie wziął pod uwagę Raskolnikow, sprawdzając, do jakiej grupy należy. Niestosownym byłoby nie wspomnieć o Razumichinie (Michał Sitarski). Jest to postać, która ewoluowała, gdyż nie jest on tak prawdziwie oddanym przyjacielem, jakim był na kartach powieści. Spektakl pokazuje, że wspomniany Razumichin nader często myślał o własnym dobru, o robieniu kariery, i to właśnie z jego ust padają znamienne słowa kierowane do Raskolnikowa: „Mamy najważniejszy instrument w ręku – własne pieniądze.” Razumichin doskonale wiedział, że inteligencja Rodiona bardzo mu się przyda. Interpretując tę ewolucję bohatera, można dojść do smutnych wniosków na temat kondycji przyjaźni w dzisiejszych czasach i ilości niezdrowego egoizmu w nas... Śmigasiewicz nie tylko powraca do tematów ujętych w dziele „Zbrodnia i kara”, ale przede wszystkim skłania widzów do refleksji nad współczesnym człowiekiem, nad sobą samym, posiłkując się właśnie utworem Dostojewskiego. Scenografia nieprzypadkowo utrzymana była w ciemnych barwach. Dominowała czerń, szarość, brąz. Zło od niepamiętnych czasów ukazywane jest właśnie w takiej tonacji, to tylko dzisiejsze czasy przedstawiają zło w świetle reflektorów, w informacjach docierających do nas czy to z telewizji, czy z radia, czy też z prasy. Jesteśmy dosłownie „karmieni” negatywnymi przekazami z massmediów, i może to właśnie dlatego tyle w nas narzekania i coraz większej „ślepoty” na dobro... Dobro, które z natury swej jest ciche, pokorne, spokojne – rzeczywiście mało to chwytliwe i komercyjne... Podczas spektaklu w momentach, gdy na scenie pojawiała się Sonia (Paulina Holtz), oświetlenie było zauważalnie jaśniejsze i spotęgowane przez biel jej sukienki. To właśnie ona swą mądrością życiową, swym dobrem, które z niej emanowało, a przede wszystkim głęboką wiarą, pomogła Raskolnikowowi zacząć nowe życie, na nowo narodzić się dla świata i dla miłości. Postać i postawa Soni wzruszyły mnie, podziwiam ją. Zło nakłania nas do nakładania masek, a wręcz do tego zmusza (Witold Gombrowicz na pewno polemizowałby ze mną), ale jako że z natury swej jesteśmy dobrzy, potrafimy prędzej czy później zerwać je z twarzy, czasami to boli, czasami na wiele lat tę twarz tracimy, a czasami na naszej życiowej drodze stają takie anioły jak Sonia, które pomagają na nowo zacząć życie i uwierzyć w siebie. Niezwykła synteza treści mieści się w tytule dzieła Dostojewskiego, po każdej zbrodni zawsze następuje kara, a po burzy słońce... Magdalena Tesko
|
|
Kraków
|
Krakowa Zazwyczaj ferie zimowe to czas odpoczynku od nauki, szkoły i wiedzy, którą nauczyciele nieprzerwanie starają się nam przekazać. Przez dwa i pół roku nauki w II LO słyszałam wiele ciekawych opowieści związanych z dawną stolicą królów polskich – Krakowem. Na lekcjach języka polskiego często go „odwiedzaliśmy”, aby poznać miejsca, w których uczyli się i spotykali wielcy humaniści. Warto również zanurzyć się w historię XX-wiecznego Krakowa. Aby bliżej poznać to sławne na całą Europę miasto, postanowiłam wyjechać z Polskiego „bieguna zimna” do kopalni kultury oraz wiedzy. Po jedenastu godzinach podróży autobusem dotarłam na dworzec krakowski. Stamtąd, niemalże od razu, udałam się na zwiedzanie okolicy. Po zgubieniu się już na pierwszym napotkanym zakręcie, znalazłam przystanek i wsiadłam w tramwaj, którym przecięłam Wisłę. Udałam się na poszukiwanie Fabryki Schindlera. Jest to muzeum, które pokazuje, jak ludność żydowska była traktowana podczas wojny oraz w późniejszych latach. W klimat wojennych lat wprowadzają nas płynące zewsząd dźwięki oraz muzyka, która towarzyszyła ludziom z dawnego Krakowa. Poprzez szybki okularu umieszczonego w ścianie można obejrzeć stare zdjęcia, na których widać gruzy miasta i krążących wokół nich mieszkańców. W miarę zagłębiania się w ten świat, poznajemy życie codzienne mieszkańców getta. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało zwyczajnie, pięknie, ale przecież to były lata wojny, więc w każdym domu trzymano ukrytą broń. Na przykład w kuchni był schowek ukryty w szafce na naczynia. Z przodu była ona zastawiona talerzami, a za tylną ścianką były karabiny i amunicja. Możemy również zobaczyć, jak wyglądała klasa w szkole czy pokoje w krakowskich mieszkaniach. Każde pomieszczenie wyglądało tak, jakby mieszkańcy przed chwilą wyszli i mieli lada chwila powrócić. Pomimo chęci oczekiwania na przybycie mieszkańców, musiałam iść na tramwaj, który znajdował się w kolejnym pomieszczeniu. Gdy do niego weszłam, zdziwił mnie wystrój. Podłoga oraz ściany były drewniane, obok motorniczego wisiała gazeta, którą można było przeczytać podczas podróży. Idąc dalej, napotkałam ogrodzenie z drutu kolczastego, które uniemożliwiało ucieczkę ludziom mieszkającym w getcie. Od tego miejsca pokazane zostało życie osób prześladowanych przez Niemców. Żyli oni ukrywając się w ciemnych, ciasnych pomieszczeniach i w ciągłym strachu przed oprawcami. W domach po rewizji wszystkie meble były przewrócone, a rzeczy zniszczone. Największe wrażenie wywarły na mnie listy pisane przez dzieci w wieku od pięciu do jedenastu lat. Można było tam wyczytać, że brakuje jedzenia oraz picia, panuje strach przed kolejnym dniem, ponieważ nie wiadomo, kogo mogą zabrać. Wiadomo było, że zabrane osoby już nigdy nie wrócą. Dorośli pracowali ponad siły i nie udzielano im pomocy zdrowotnej. Nie mogłam zrozumieć, jak można było tak traktować innych ludzi. Przecież oni byli i są tacy sami jak każdy z nas. Oglądając wystawy w Muzeum Fabryki Schindlera, nie mogłam wyjść z podziwu, jak musieli być odważni ludzie mieszkający w getcie. Narażeni oni byli na niebezpieczeństwo przez cały czas i pomimo strachu musieli być gotowi do obrony siebie i swojej rodziny. Z tą myślą wyszłam z muzeum i skierowałam się w stronę Starego Miasta. Wąskie uliczki oraz kamienice tworzą niespotykany klimat. Można wyobrazić sobie dorożki, które tamtędy przejeżdżały, wioząc kogoś do Sukiennic lub Kościoła Mariackiego na niedzielną mszę. Jak każdy turysta odwiedzający Kraków musiałam wysłuchać hejnału granego z wieży mariackiej. Dzień zakończyłam spacerem po Sukiennicach oraz modlitwą w kościele Mariackim.
Muzeum — Fabryka Schindlera
Kraków – dzień drugi
Dziedziniec Zamku Królewskiego na Wawelu.
Kraków- dzień trzeci
Tak! To właśnie w tym
dniu miałam pójść do teatru! Jak na złość czas płynął wyjątkowo wolno.
Postanowiłam odwiedzić kilka muzeów, które wydały mi się specyficzne i
mogły zawierać bardzo ciekawe eksponaty. Udałam się do Muzeum
Fotografii, gdzie zobaczyłam pierwsze aparaty fotograficzne, weszłam do
ciemni, czyli pomieszczenia, w którym wywoływano zdjęcia oraz zobaczyłam
pierwsze trójwymiarowe obrazy. Były tam również pokazane pierwsze
aparaty szpiegowskie oraz urządzenie, które służyło do odtwarzania
filmów. Aby odtworzyć zdjęcia, należało włożyć do niego dwie szpule. Na
jednej z nich była taśma z nagraniem, która podczas seansu nawijała się
na drugą szpulę, przechodząc przez specjalne urządzenie rzutujące klatki
na ekran. Bardzo ucieszyłam się, że miałam możliwość zobaczyć to na
własne oczy, ponieważ w dzisiejszych czasach wszystkie urządzenia są już
cyfrowe i nie używa się takiego sprzętu. A o tym, co wynikło z wizyty Marty w Starym Teatrze, poczytajcie... tutaj.
...Tak zakończyłam dzień i pełna pozytywnych emocji czekałam na kolejny, już nieco spokojniejszy, niż ten.
Kraków- dzień czwarty. Tym razem przeniosłam się do podziemi Krakowa. Pod Sukiennicami znajduje się Muzeum – Podziemia Rynku, a w nim nowoczesne, interaktywne wystawy przedstawiające życie mieszkańców Krakowa na przestrzeni wielu wieków. Przez okno drewnianego domku można podejrzeć pracę kowala lub szewca, podczas gdy z głośników słychać opowieść o codziennej pracy rzemieślników. W całym muzeum ustawione są gabloty ze średniowiecznymi ozdobami do włosów lub ubrań, biżuterią czy też z małymi nożami i igłami, które ułatwiały wykonywanie codziennych czynności. Kolejna ekspozycja przedstawiała dawne mury domów oraz fragmenty chodników. Gdyby rodzicom znudziło się bieganie za dziećmi poszukującymi smoka wawelskiego, można zaprowadzić je do pomieszczenia, w którym układa się puzzle, dobiera strój dla mieszkańców dworu lub ogląda film o ogromnym potworze mieszkającym pod zamkiem królewskim. W kolejnych salach można obejrzeć filmy opowiadające o przebiegu wykopalisk archeologicznych. Wzdłuż korytarza widnieją sylwetki władców polskich. Gdy się im przyglądałam, nagle jedna z nich poruszyła się i spojrzała na mnie. Od razu na myśl przyszedł mi Hogwart z książki J.K. Rowling „Harry Potter”. Tam również obrazy poruszały się i patrzyły na ludzi przechodzących obok nich. Postanowiłam w tym dniu odwiedzić jeszcze Uniwersytet Jagielloński. Możliwość studiowania na tak znanej i szacownej uczelni musi być ogromnym zaszczytem oraz niesie ze sobą obowiązki, ponieważ należy dawać dobre świadectwo swoim postępowaniem, aby nie splamić sławy szkoły. Bardzo chciałabym w przyszłości należeć do grona studentów właśnie tej uczelni. Tak czwarty dzień mojego pobytu w Krakowie dobiegł końca, a przede mną została ostatnia już trasa zwiedzania. Ale o tym napiszę dopiero w kolejnym rozdziale.
Przed Collegium Novum w Krakowie... Może się spełni?
Kraków- dzień piąty Ostatni dzień pobytu w tym cudownym mieście. Zastałabym tu jeszcze dłużej, ale niestety czas nie był moim sprzymierzeńcem. Do zwiedzenia pozostała mi znana, nie tylko w Polsce, ale i za granicą, Wieliczka. Zeszłam do podziemi kopalni i znalazłam się pomiędzy dwoma ciężkimi drewnianymi drzwiami. Pełniły one rolę śluzy, która miała zmniejszyć przepływ powietrza niosącego ze sobą cząsteczki słodkiej wody, która niszczy rzeźby solne. Przewodnik pokazywał nam kaplice, które górnicy stawiali na cześć świętych, aby ci mieli ich w swojej opiece. Głęboka wiara wynikała nie tylko z bojaźni Bożej, ale również miała związek z częstymi wypadkami podczas wydobywania złóż. Na ścianach kopalni widać było wykwity solne, które nazywano również solnymi kalafiorami. Swoją nazwę zawdzięczają wyglądowi, który bardzo zbliża je do tego warzywa. Jednak zapewniam, że w smaku jest zupełnie inny.
Prawdziwą perłą kopalni była Kaplica św. Kingi. Jej rozmiar zapierał dech w piersi, a oczy nie wierzyły w to co widzą. Była ona tak ogromna, że nie powstydziłby się nią żaden, nawet największy zamek królewski, płaskorzeźby oraz figury wykute były z soli. Całą komnatę oświetlało delikatne światło kryształowych żyrandoli oraz lamp ustawionych za rzeźbami z soli. Wycieczkę po kopalni zakończyliśmy wejściem do windy używanej przez górników do wyjazdu na powierzchnię. Mieściła ona zaledwie pięć osób. Będąc pod wrażeniem trasy turystycznej postanowiłam udać się na zwiedzanie podziemi Wieliczki trasą górniczą. Polegała ona na wcieleniu się w rolę górnika i wykonywaniu zadanych przez przewodnika poleceń. Dostaliśmy specjalne ubranie, kask, latarkę, maskę z tlenem oraz torbę na rzeczy. Tak ubrani zjechaliśmy windą do podziemi. Pierwszym zadaniem było zmierzenie poziomu stężenia metanu w powietrzu. W tym celu otrzymaliśmy specjalne urządzenie, które należało umieścić jak najbliżej sklepienia. Z pozoru było to niewykonalne, ponieważ najniżej położony punkt „sufitu” znajdował się około cztery metry nad nami. Grupą próbowaliśmy wytypować osobę, która posłużyć miała za podstawę piramidy umożliwiającej jednemu z nas wspięcie się na samą górę. Jednak nie wiedzieć czemu, nikt nie zgłaszał swojej kandydatury na to miejsce. Zrezygnowani spojrzeliśmy na przewodnika, który stał z boku uśmiechając się znacząco. Spojrzał do góry, a że stał w przejściu, jego głowa znajdowała się trzydzieści centymetrów nad wykutym w soli otworem. Spojrzeliśmy na siebie i w ciszy sprawdziliśmy poziom metanu w najwyższym punkcie przejścia. Było to ciekawe doświadczenie, które uczyło, jak można skomplikować sobie życie, poprzez brak rozpoznania otoczenia oraz logicznego myślenia.
Upewniwszy się, że nie grozi nam wybuch, ruszyliśmy w dalszą podróż. Moją uwagę przykuł wygląd ścian, ponieważ były one pokryte meszkiem z soli. Na trasie turystycznej ściany były pokryte jedynie kalafiorami, a tu czułam, jak kopalnia cały czas żyje i produkuje sól. Przewodnik powiedział nam, że aby utrzymać kopalnię w równowadze biologicznej oraz chemicznej, nadal prowadzi się wydobycie soli, lecz w mniejszych ilościach. Kolejnym zadaniem, które otrzymaliśmy, było rozpoznanie terenu. Polegało ono na tym, że musieliśmy przecisnąć się przez niskie wejście do jednego z pomieszczeń i sprawdzić, czy wyżsi rangą górnicy mogą bezpiecznie wejść. Oczywiście wszystko było w porządku. Nie mieliśmy jednak chwili wytchnienia, ponieważ czekało na nas kolejne zadanie, tym razem z matematyki. Musieliśmy policzyć, ile drewnianych bali znajduje się na stosie. Po wykonaniu tego polecenia przeszliśmy dalej. Weszliśmy do jednej z kaplic, aby usiąść i w ciemności posłuchać kopalni. Przez chwilę nic nie słyszałam, ale gdy skupiłam się na wyłapywaniu najcichszych szmerów, usłyszałam spadające krople wody, które formowały kształt soli. Następnym etapem naszej podróży było przeciągnięcie wagoników służących do transportowania kamieni solnych. Nie było to łatwe, ponieważ ważyło one bardzo dużo. Mieliśmy również możliwość zmierzenia poziomu zawartości soli w wodzie znajdującej się pomiędzy skałami. Na koniec mogliśmy na pamiątkę zabrać kawałek samodzielnie odłupanej soli. Dostaliśmy kilof oraz młot, za pomocą których oddzielaliśmy fragmenty surowca od specjalnie do tego przeznaczonych brył. Gdy mieliśmy pożegnać się z kopalnią, napotkaliśmy pewne komplikacje. Winda, którą mieliśmy wyjechać, nie działała. Nasz przewodnik musiał zadzwonić do centrali i zgłosić usterkę. Opóźniło to nieco nasz powrót na świeże powietrze, ale za to dostarczyło niezapomnianych emocji. W końcu byliśmy przez moment uwięzieni pod ziemią i skazani jedynie na działanie ludzi z zewnątrz. Sytuacja ta skłoniła mnie do zadania sobie pytania, co czują górnicy, gdy znajdą się w prawdziwym niebezpieczeństwie i zastaną uwięzieni pod gruzami zawalonego stropu? Muszą być w tedy bardzo opanowani, aby nie dać ponieść się emocjom i spróbować wezwać pomoc. Na pewno byłoby to bardzo trudne. Dlatego też uświadomiłam sobie, jak trudny jest zawód górnika i jak wiele oni ryzykują schodząc codziennie pod ziemię. Z tych rozmyślań wyrwał mnie dźwięk windy, która przybyła, aby wydostać nas na powierzchnię. Tak zakończyłam moją podróż po Wieliczce, a tym samym pożegnałam się z Przepięknym Krakowem. Jednak chciałabym powrócić jeszcze do tego miasta, ponieważ jest tyle pięknych zabytków do zwiedzenia, miejsc, w których można spokojnie usiąść i wypić kawę, czy przenieść się do innego świata, wczuwając się w losy bohatera sztuki teatralnej. Krakowie! Nie mówię żegnaj, lecz do zobaczenia!
Marta Chudecka
|
|
Teatr im. J.Słowackiego |
Krakowa Wczoraj
do Słowackiego udałam się na „Draculę” w reż. Artura Tyszkiewicza, zarówno w
ramach zajęć uczelnianych z teatru, jak i trochę odstresowo przedsesyjnie. A
także chciałam ujrzeć na deskach coś, co by mi dech zaparło, co by na długo w
myślach zostało, do czego mogłabym wracać w dyskusjach ze znajomymi. A niestety
tak nie będzie. Najpierw
plusy. Spektakl oparty był na powieści Stokera, a powieść na deski teatru
przenieść to niemała sztuka przecież. I tu mnie mile zaskoczono – nie było typowej
fabuły linijka w linijkę wzorowanej na Stokerze, a raczej kompilacja fragmentów
pamiętników, listów i notatek prasowych tworzonych przez głównych bohaterów
(Minę Murray, Jonathana Harkera czy Lucy) przeplatana czasem dialogami tychże.
Frazy wypowiadane jedna po drugiej (a każda opisana inną datą) sprawiają, że
dostajemy przed nos kilka planów rzeczywistości na jednej scenie. Reżyser
nie uległ też skrajnościom. Miałam nadzieję, że zobaczę wreszcie prawdziwego
wampira na scenie, a nie jakąś mdławą, hollywoodzką i dzisiejszą jego wersję,
wampira bardzo ludzkiego, który (nie daj, Panie Boże, zakochuje się w
śmiertelniczce i jest wegetarianinem - żywi się tylko krwią zwierząt, gdyż
moralność nie pozwala mu pić tej ludzkiej). Tak na szczęście nie było.
Krzysztof Bauman świetnie zaprezentował się w roli Draculi i chyba tylko jego
rola uratowała przedstawienie. Nie musiał mieć przesadnie długich zębów,
dopracowanego makijażu, ani perfidnie wgryzać się w szyje swych ofiar (a keczup
imitujący krew nie tryskał wokół), by było czasem straszno i zgodnie z
legendami. Wystarczyły tembr głosu, odpowiednie gesty, mimika twarzy (tu:
oklaski dla realizatora światła, który dobre momenty wybrał, co by grozę
wizerunkowi potwora dodać). I niestety na tym plusy się skończyły. Spektakl
zaczyna się od postaci Jonathana (Krzysztof Piątkowski), który udaje się do
Transylwanii, by pomóc Draculi w sfinalizowaniu zakupu posiadłości w Londynie.
Z miejsca uderza dziwny akcent. No tak, po chwili do mnie dochodzi, że to pure
London English. Ale skoro jest akcent w języku, czemu nie ma podobnego w
postaci – gdzie typowy angielski chłód, opanowanie? Jest za to, co chwilę, szaleńczy śmiech,
jakieś niezrozumiałe spazmy. Nie wiadomo zatem, czy Harker wrócił już z
Transylwanii szalony, czy w takim stanie już tam jechał? Od
pięknej Miny (Katarzyna Zawiślak-Dolny) bije chłód i beznamiętność (a przecież
jej ukochany wyjeżdża w długą i daleką podróż, przecież musi przełożyć ślub po
raz kolejny), nawet wtedy, gdy Harker wraca z Transylwanii jako osoba chora
psychicznie. Mina rozpoczyna opiekę nad
narzeczonym, po chwili już jest jego żoną, a po jeszcze następnej chwili
wampirzycą. A na twarzy Zawiślak - nic. Przypomnijmy,
że Mina, w oczekiwaniu na powrót ukochanego, zatrzymuje się u przyjaciółki Lucy
(Karolina Kominek). Ta z kolei jest durnawą, egzaltowaną kokietką. Przebiera w
mężczyznach. Ni stąd, ni zowąd pojawia się przy niej postać ubrana w materiał z
rajstopy (dosłownie), która odprawia wokół kobiety jakieś dziwne, opętane tańce
i okazuje się być symbolem szaleństwa i wczesnej śmierci bohaterki. I Lucy też
zostaje wampirem. Zatem szaleństwo (w iście baletowym stylu) to było czy
zwampiryzowanie? Trudno powiedzieć. Kandydaci
ubiegający się o rękę Lucy śmieszni, a nie wzruszający. Quincey (Tomasz Wysocki
) z zakochanego Amerykanina przeistacza się w farmera z Teksasu, który co
chwila głupawo się śmieje i powtarza (oł, Lusi, Lusi, bejbe, bejbe, bejbe). Nie
wiadomo po co. A Artur (ostateczny wybranek Lucy), którego gra Przemysław
Chojęta, zamiast grać ofiarę Amora, jest gogusiem mdlejącym na słowo „krew”.
Ale żeby nie było, wyżej wymienieni zakochani nie do końca są komiczni. Po
strasznym odkryciu dra Van Helsinga ( Feliks Szajnert), nagle postanawiają
stanąć z bronią w ręku i ubić Draculę. Ostatecznie scena ta przedstawia się
czterech chłopa, co ganiają z krzyżami i mamroczą egzorcyzmy pod nosem (ta
groteska...) A, bo bym zapomniała. Jest jeszcze przecież dr Steward grany przez
Grzegorza Mielczarka. Właściwie, nie dziwię się, że o nim zapomniałam, skoro
zupełnie neutralny był w przedstawieniu. Bardziej w pamięci zarysował się
Reinfeld, jego chory psychicznie pacjent, który ubzdurał sobie, że jest
Draculą. Apogeum szaleństwa pokazuje w tańcu, przyodziany w czerwono-czarną
pelerynę i tupecik na głowie. I coś tam śpiewa, ale nie da się go zrozumieć,
muzyka bowiem nieco zagłusza. Ale z gestów zrozumiałam, że chodzi o ostateczne
mentalne przeobrażenie w wampira. Finalnie, wszyscy zostajemy wampirami. I takie
to wszystko nijakie, niedopracowane. Ściśnięte w jednym akcie. Bo drugi akt
trwa co najwyżej piętnaście minut i jest jakby zapomniany przez reżysera. Miał
być horror w teatrze, a była drętwa dobranocka, bo do domu wróciłam z całkiem
stabilnymi nerwami. I spałam smacznie całą noc.
Ewelina Wasilewska
Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie, II rok filologii polskiej |
|
Wykład Marii Rydlowej w Muzeum
Wyspiańskiego |
Krakowa
A w mojej relacji
będzie przede wszystkim o „Weselu” Wyspiańskiego, a właściwie o jednej z
bohaterek dramatu. O wszelkich innych wydarzeniach kulturalnych (a tych
tutaj, wierzcie mi, nie brakuje!), w których będę mogła uczestniczyć,
postaram się Was skutecznie informować! Na swoim krótkim, acz bardzo obfitym w informacje i rozbrajające anegdotki (Pani Maria ma niesamowite poczucie humoru!), słynna edytorka przybliżyła mi historię Pepy Singer, którą bardziej my, Antraktowicze, znamy jako Rachelę z „Wesela” Wyspiańskiego. Jakiż kontrast jest między tymi dwoma postaciami! Szczerze powiedziawszy, Rachela nie była moją ulubioną bohaterką dramatu. Ale Perel chciałabym poznać osobiście! (Tu znów to przykre uczucie, że urodziłam się o te pięćdziesiąt lat za późno...) Bo ta prawdziwa Pepa była osobą-mozaiką; takim niefrasobliwym określeniem chciałabym ją ująć. Ileż miała zainteresowań, jakże była oczytana. Z jednej strony feministyczna i wyemancypowana zdecydowanie kobietka, z drugiej nieszczęśliwa w miłości i w gruncie rzeczy bardzo samotna osoba. Osobliwość cyganerii krakowskiej i pielęgniarka-społecznica w czasie zawieruch wojennych. Wyobrażacie sobie, moi Drodzy, Rachelę siedzącą w Jamie Michalikowej, palącą papierosa, pijącą litrami czarną kawę i potrafiącą cały dzień spędzić na dyskusjach politycznych (wymiennie z: literackich, filozoficznych, historycznych) z innymi stałymi bywalcami? A przecież Rydlowa bywała często u Pepy na Loretańskiej (tam gdzie Perel mieszkała), znała ją całkiem nieźle, nie miała więc powodu by kłamać. Pani Maria trzymała nas w napięciu do ostatniej sekundy. No może oprócz tych wybuchów śmiechu, które powodowała swym anegdotami ze studenckich czasów. Jedną z nich z chęcią Wam przytoczę. Mianowicie, Rydlowa studiowała polonistykę na UJ i miała to szczęście, że wysłuchiwała nauk od samego Kazimierza Wyki, Stanisława Pigonia i innych zasłużonych teoretyków literatury (kolejny powód do mej zazdrości). I na jednym z wykładów profesora Wyki o „Weselu” właśnie, tenże opowiadał o pierwowzorach postaci dramatu. Gdy zatrzymał się przy osobie Racheli, nieco zasmuconym tonem rzekł, że o Józefie Singer już po wojnie nie słyszał, że pewnie, biedaczka zginęła z rąk hitlerowców. Na co Rydlowa wstaje dumnie na środku auli i powiada: „Ależ, panie Profesorze, ja muszę tę plotkę natychmiast zdementować. Pepka żyje i ma się świetnie, przed chwilą przecież piłam z nią kawę na Loretańskiej!”
Było sentymentalnie i
wesoło, historycznie i literacko, kawiarniano i teatralnie. Mozaicznie,
doprawdy. Tak samo jak barwna tylko mogła być postać Perel Singer.
Ewelina Wasilewska
|
|
Grupa teatralna Pars pro toto przy Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie „Varia z XX-leciem w tle, spektakl poetycko-muzyczny o «ciągotach» filozoficznych” reż. zespół |
Krakowa
Któregoś razu grupa studentów mojej uczelni (Uniwersytetu Pedagogicznego) postanowiła spotkać się poza zajęciami, by po prostu pogadać o wszystkim i o niczym. Mówili o sobie, o swoich zainteresowaniach, o poezji, muzyce, o teatrze. Mieszanka prawdziwie wybuchowa, bo jak poloniści spotkają się w większym gronie…cóż, takie zjawisko jak „cisza” rzadko kiedy ma miejsce. I tak, od spotkania do spotkania, od słowa do słowa, narodziła się idea stworzenia czegoś większego. To były początki „Pars pro toto”, grupy śpiewacko-teatralnej, prężnie działającej po dziś dzień. Na spektaklu owej grupy miałam okazję się pojawić. Z pewnością to specyficzne podejście do tworzenia sztuki (ale co w dzisiejszym świecie nie jest specyficzne?), gdy aktorzy nie tylko grają na scenie, ale są dla siebie scenarzystami, reżyserami, kompozytorami muzyki. W pierwszych minutach przedstawienia dostrzegłam, że gdyby nie siedzący wokół mnie widzowie i jakieś rozgraniczenie między widownią a sceną, zniknęłabym pewnie gdzieś w teatralnej przestrzeni, jaką stworzyło „Pars pro toto”. Nagle bowiem stałam się niewidoczna i gdzieś z boku przyglądałam się luźnej rozmowie kilku polonistów, jednej z tych rozmów właśnie, które stały się kanwą dla narodzin wyżej wspomnianej grupy teatralnej. Dodatkowo widz w całej tej nietypowej formie teatralnej nie poczuł się zapomniany, bo i nie miał potrzeby być w jakiś szczególny sposób adorowany – ekspresją czy niesamowitą grą aktorską. Młodzi ludzie poruszali się na scenie z niezwykła naturalnością i swobodą. Czego dotyczyły dialogi? Właśnie, czasem były to myśli wyrwane z kontekstu, np. mówiono o sytuacji kobiety w zmaskulinizowanym społeczeństwie, by zaraz potem przejść do filozofii Nietzschego. Nie stanowiło to jednak problemu, bowiem ten myślowy miszmasz przypominał nieco mętlik w głowie, z jakim spotyka się każdy z nas. W końcu jednak rozmowy te sprowadzały się do kwestii młodości. Przywoływano nazwiska filozofów, pisarzy, którzy o młodości pisali. Całość natomiast wzbogacona została o przerywniki w postaci piosenek do wierszy poetów dwudziestolecia międzywojennego. Dobór wierszy/tekstów epickich też nie był przypadkowy: Iłłakowiczówna, Tuwim czy Gombrowicz równie uniwersalnie powiadali o młodości, co dawniej Mickiewicz, i co (przecież tak niedawno temu) Piwnica pod Baranami w piosence „Ta nasza młodość”. Każde z ujęć młodości ma bardzo podobne wykładniki i to tak świetnie wyłapali członkowie „Pars pro toto” w swoim spektaklu. Dlatego też nie możemy powiedzieć, że przedstawienie kierowane było tylko do młodej części publiczności – wszak każdy swój czas młodości ma. Gdy wybrzmiały słowa ostatniej piosenki, przygasły światła i zagrzmiał niekończący się chór oklasków, poczułam żal, że to już koniec. Tak jak czasem przychodzi żal, bo kończy się dzień, bo czas się rozstać. Nie byłam chyba samotna w swej myśli, ponieważ żaden z widzów nie ruszył się ze swego miejsca, nawet po słowach gitarzysty: „Dziękujemy Państwu, dobranoc!”. Aktorzy zostali wywołani ponownie na scenę, zasiedli na swych miejscach i najzwyczajniej w świecie zaczęli z widzami rozmawiać. Spełniali nasze muzyczne życzenia, z nami też śpiewali. Zniknęły wówczas wszelkie bariery, dystans między tymi, co grają, a tymi, co oglądają. Do tej pory nie mogę odpowiedzieć sobie na pytanie, co ów dystans zupełnie zniwelowało: tematyka spektaklu, jakże nam bliska, czy to niezwykłe ciepło bijące od ludzi z „Pars pro toto”.
Teraz ktoś, czytający moje świeże
zupełnie refleksje na temat spektaklu, może pomyśleć, nad czym się tu tak
zachwycać? Przecież to amatorszczyzna. To jedna z tych nowych wersji teatru
współczesnego, łamiąca wszelkie konwencje etc. Może i tak też jest. Ale
spotkanie z „Pars pro toto” odbieram jako przerwę od wszechobecnego patosu i
nadętości. Spotkanie ze wspaniałymi, prostymi (a zarazem cudownie
skomplikowanymi) ludźmi i ich sztuką.
Ewelina Wasilewska |
|
Teatr im. S.Jaracza w Olsztynie J. Głowacki „Kopciuch” reż. Krzysztof Rościszewski |
Olsztyna Wszystko przemija, pory roku następują po sobie, miesiąc płynie za miesiącem. Zmieniają się nam upodobania, jednak jedno jest stałe, zawsze mamy ochotę na rozrywkę na dobrym poziomie, na odpoczynek dla duszy, coś, co sprawi, że na chwilę się zatrzymamy, zastanowimy nad czymś głębiej , przełożymy na swój subiektywny język duszy. Idealnym miejscem, aby oddać się katharsis pozostaje, niezmiennie od tysięcy lat, teatr. Utarło się już wśród ludzi młodych i niestety na stałe w nich wrosło stwierdzenie, iż „podziwianie tak wysokiej sztuki nie jest mi potrzebne, nic mi nie daje”. Nic jednak bardziej mylnego, tylko abderycie rodem ze starożytnej Tracji przystoi głosić takie herezje, o czym młodzi mieszkańcy Olsztyna (i nie tylko Olsztyna), mogli przekonać się na przedstawieniu „KOPCIUCH” w reżyserii Krzysztofa Rościszewskiego wystawionym na „Scenie u Sewruka” w Studium Teatralnym im. Aleksandra Sewruka, prężnie funkcjonującym przy olsztyńskim Teatrze Jaracza. Widowisko, pozostające spektaklem dyplomowym studentów III roku , daje audytorium możliwość wielu interpretacji utworu. Pozwolę sobie jednak skupić się na jednej, wydającej się najbliższą młodemu odbiorcy. Przestawnie opowiada o młodych dziewczętach „z przeszłością”, nastolatkach przebywających w domu poprawczym za wykroczenia. Toczą one życie monotonne i tak naprawdę w ich codziennej egzystencji nic ich nie zaskakuje, silniejsze jednostki wykorzystują słabsze, stosując znęcanie fizyczne i, co gorsza, psychiczne. W takich warunkach trudno jest się odnaleźć , jednak, jak głosi stare ludowe porzekadło, „nie ma winy bez kary” i rzeczywiście więźniarki mają za co pokutować, gdyż w ich aktach wyrazami notorycznie powtarzającymi się pozostają słowa „morderstwo” oraz „napaść”. W takie, zdaje się nieinteresujące i niebezpieczne warunki, wkracza ekipa telewizyjna pragnąca stworzyć dokument, opowiadający o resocjalizacyjnym charakterze placówek poprawczych w Polsce i którego głównym elementem będzie przedstawienie „Kopciuszek”. Zagrają w nim „złe dziewczęta” odpowiadające na pytania dotyczące przeszłości i teraźniejszości nastolatek pozbawionych wolności. Chociaż każda z bohaterek jest inna, wszystkie mają jedno marzenie: chcą na nowo żyć w świecie bez krat, jednak powrót do niego musi być okupiony cierpieniem. Przedstawienie ukazuje przenikanie się dwu światów, zdeterminowanego do działania, czasem perfidnego, a nawet krwiożerczego potwora medialnego oraz, co dziwne, cichej i zakompleksionej rzeczywistości poprawczaka. Założenia te osiągnięto dzięki wprowadzeniu na scenę wielu rekwizytów, urządzeń typowych dla planu filmowego, a także interesująco przeprowadzonej grze świateł. Na podkreślenie zasługuje także oprawa muzyczna widowiska, gdyż w dużej mierze są to autorskie piosenki więźniarek, wykonywane przy akompaniamencie gitary klasycznej. Tuż po antrakcie, w drugim akcie, widz dowiaduje się, iż zamiary ekipy telewizyjnej wkraczającej do placówki są inne, niż tylko przedstawienie rzeczywistości za murem; reporterom chodzi o ukazanie scen, często fałszywych, udawanych. Liczy się rozgłos, nagrody na festiwalach, a nie pokazanie prawdy, pomoc więźniarkom. Sytuację ukazana w przedstawieniu można porównać do ustroju totalitarnego . Zarówno w świecie mediów, jak i rzeczywistości poprawczaka, wszyscy chcą zniszczyć swoich kompanów, wykorzystać każdą możliwość do osiągnięcia profitów, urośnięcia w oczach przełożonych. Aby przetrwać , uzyskać prawo choć do chwili intymności, często trzeba wyzbyć się swego człowieczeństwa. Egzystencja w tych światach to ciągła walka, bitwa z otoczeniem, ale także i na poziomie własnego sumienia. Już samo poruszenie tak istotnych moralnie kwestii dotyczących nas wszystkich należy uznać za jednoznaczną kwestię, iż teatr, czy chcemy tego czy nie, jest nam potrzebny, często pokazuje, co w życiu robimy dobrze, a co w powinniśmy zmienić i poprawić. Przedstawienie teatralne, w którym występują ludzie młodzi nawet przeciętnemu nastolatkowi daje do myślenia, sprawia, ze choć czasem do tego nie chce on się przyznać, analizuje swoje życie, robi swoiste rozliczenie moralne. Podsumowanie tych rozważań nie może być inaczej sformułowane – jeżeli chcemy, aby przyszłość Polski miała jakąkolwiek styczność z teatrem, należy zacząć od przybliżania młodzieży spektakli z udziałem ludzi młodych.
Patryk Witkowski
|
|
Teatr Wybrzeże w Gdańsku Paweł Huelle „Sarmacja” reż. Krzysztof Babicki |
Gdańska Romans, intryga, sprzedaż godności, poniżająca walka polityczna – wbrew pozorom nie są domeną wyłącznie czasów nam współczesnych, lecz dotyczą także przeszłych, „dumnych dni” Rzeczpospolitej sarmackiej. Dzięki satyryczno-ironicznej sztuce Pawła Huellego w reżyserii Krzysztofa Babickiego, „Sarmacja”, możemy przenieść się w zamierzchłe czasy, nie tracąc jednocześnie poczucia, jakoby te postaci i wydarzenia stanowiły jedynie piękny kostium historyczny dla opisania dzisiejszych realiów polskich elit politycznych. W tej sztuce nie ma miejsca dla głównego bohatera, tu jednostki tworzą jednolitą masę, rozpustną, zepsutą, przekonaną o swej wysokiej wartości, powtarzającą, że czynią wszystko „pro publico bono”… Hasło to szybko nabrało negatywnego wydźwięku, budziło zgorszenie i śmiech wśród widowni oglądającej sprzedaż odznaczeń, tytułów, niewierność narodowi, „wszystko pro publico bono”… Piękna starościna, ledwo pochowawszy męża, flirtująca z młodym zdrajcą stanu, czołowi politycy oddający się wyłącznie lubieżnym uciechom fizycznym, fałszywa szlachta krzycząca donośnym głosem „ZDRADA!” – oto obraz Sarmacji, do której w rzeczywistości należałoby odnieść słowa Jacka Kaczmarskiego „i my – na byle słowo na tylne stajem łapki”. Reżyser Krzysztof Babicki wielokrotnie odwołał się do oprawionych muzycznie tekstów Karczmarskiego, które niczym echo odbijały się w uszach widzów. „Kochamy się w honorach, nie znamy się z honorem…” Na szczególną uwagę zasługuje nie tylko sama treść sztuki, lecz także forma, w jaką została ona ujęta. Przepiękna scenografia, kostiumy (dzieło Barbary Wołosiuk), gra światła i cienia stanowiły tylko część prawdziwego spektaklu. To, co urzec mogło najbardziej, tkwiło w niekonwencjonalnych rozwiązaniach – wykorzystaniu lustra i w nowoczesnym, mimo historycznego tła, ujęciu motywu danse macabre. Reżyser w piękny sposób użył zwierciadła, by metaforycznie ukazać, iż współczesność jest niczym innym, jak odbiciem sarmackich realiów. Każdy widz mógł się osobiście przekonać, jak mocno razi lustrzane światło… Jest to chyba najbardziej wymowne przesłanie „Sarmacji” – współczesny człowiek uśmiecha się z pobłażliwością, dopóki nie ujrzy w zwierciadle swych cech. Po raz kolejny prawdziwymi okazały się słowa Kaczmarskiego „bo się kochamy – w sobie! Nie pragnąc – siebie – znać!”. Drugim istotnym, przyprawiającym człowieka o niezwykle przyjemny, a jednocześnie przerażający, dreszcz elementem, jest motyw danse macabre. Zbiorowa scena ukazująca ogół przedstawionej wcześniej społeczności, tańczącej wraz z kościotrupami w takt przenikliwej muzyki, wywołuje niesamowite wrażenia, obrazuje kolejny pomost, jaki łączy nas, współczesnych, z przodkami. Śmierć nie sądzi człowieka, ona przyciąga go do siebie, bawiąc się w najlepsze… Ostatnią sceną, na jaką chciałabym zwrócić uwagę, by nie pozbawić potencjalnych widzów całej radości z osobistego odbierania wrażeń, jest odsłona finalna, w której Sarmacja odnajduje swój własny obraz w portretach przodków. Całość podkreślona została genialną muzyką rozbrzmiewającą jeszcze chwilę, mimo iż światła rozpłynęły się w mroku. Jedno jest pewne – „Sarmacja” budzi emocje, może nieco gorzkie i niewygodne, może przykre dla odbiorcy, jednak prawdziwe, a to jest przecież w sztuce najważniejsze. I w głowie wciąż brzmi „bo się kochamy w sobie, nie pragnąc siebie znać” …
Ula Musiał |
kontakt z redakcją oraz budowniczym strony: antrakt@op.pl
© Antrakt 2005 - 2011