przy II LO w Suwałkach

  Korespondenci donoszą

aktualności

o nas

kronika galeria

 

spektakle

korespondenci donoszą

wędrówki po Teatrze

Antraktowa biblioteka

 

dobre strony

 

Rok Wyspiańskiego

 

A czas płynie... czas płynie... jednak w prawdziwej historii nic nie przemija bezpowrotnie, Od kilkunastu lat Antrakt jest naszym miejscem wspólnym.  I mimo że kolejne roczniki odchodzą, odjeżdżają  na studia, ciągle pozostają w zasięgu... przyjaźni oraz nieustannej aktywności teatralnej. Dlatego inaugurujemy nową odsłonę - Korespondentów, którzy gdzieś tam, w wielkim świecie, nie zapominają  ani o teatrze, ani o swoim Antrakcie.  Zawdzięczamy im wiadomości o repertuarze scen niemal całej Polski i teatralne recenzje.


O Pepie Singer – Racheli z „Wesela”

Wykład Marii Rydlowej w Muzeum Wyspiańskiego

k Krakowa


Tak, tak, to znowu ja... w Krakowie aura może nie za ciepła i szron na szybach nie zachęca do wysunięcia palca spod kołdry, ale fakt, że rok akademicki się zaczął, profesorowie gonią do czytania lektur, miasto jakby się ożywiło i wypełniło młodymi ludźmi, co podnosi trochę jego temperaturę. No i te nagle rozmnażające się afisze teatralne, plakaty o koncertach, Grechutowy Festiwal Piosenki Studenckiej, tysiące różnych innych kulturalnych propozycji dorzuca tych kilka kresek na termometrze.

A w mojej relacji będzie przede wszystkim o „Weselu” Wyspiańskiego, a właściwie o jednej z bohaterek dramatu. O wszelkich innych wydarzeniach kulturalnych (a tych tutaj, wierzcie mi, nie brakuje!), w których będę mogła uczestniczyć, postaram się Was skutecznie informować!
Zacznę od wykładu Marii Rydlowej (tak, z tych właśnie Rydlów), który odbył się zaledwie tydzień temu w Muzeum Wyspiańskiego. Pani Maria jest dla mnie kimś w rodzaju zawodowego autorytetu. Przez wiele lat była redaktorką krakowskiego Wydawnictwa Literackiego. Jest wciąż historykiem literatury i mimo już bardzo podeszłego wieku, dalej zachowała taką żwawość fizyczną i duchową – wciąż kontynuuje zawód, dalej para się pracą edytorską. Korzenie rodzinne i powiązane z nimi możliwości obracania się w konkretnym kręgu kulturowym potrafiła doskonale wykorzystać – do jej największych edytorskich osiągnięć należy świetne opracowanie „Listów” Stanisława Wyspiańskiego. Mówi się też o niej jako o duchowym opiekunie słynnej Rydlówki (siedziby Muzeum Młodej Polski w Krakowie).

Na swoim krótkim, acz bardzo obfitym w informacje i rozbrajające anegdotki (Pani Maria ma niesamowite poczucie humoru!), słynna edytorka przybliżyła mi historię Pepy Singer, którą bardziej my, Antraktowicze, znamy jako Rachelę z „Wesela” Wyspiańskiego. Jakiż kontrast jest między tymi dwoma postaciami! Szczerze powiedziawszy, Rachela nie była moją ulubioną bohaterką dramatu. Ale Perel chciałabym poznać osobiście! (Tu znów to przykre uczucie, że urodziłam się o te pięćdziesiąt lat za późno...)

Bo ta prawdziwa Pepa była osobą-mozaiką; takim niefrasobliwym określeniem chciałabym ją ująć. Ileż miała zainteresowań, jakże była oczytana. Z jednej strony feministyczna i wyemancypowana zdecydowanie kobietka, z drugiej nieszczęśliwa w miłości i w gruncie rzeczy bardzo samotna osoba. Osobliwość cyganerii krakowskiej i pielęgniarka-społecznica w czasie zawieruch wojennych. Wyobrażacie sobie, moi Drodzy, Rachelę siedzącą w Jamie Michalikowej, palącą papierosa, pijącą litrami czarną kawę i potrafiącą cały dzień spędzić na dyskusjach politycznych (wymiennie z: literackich, filozoficznych, historycznych) z innymi stałymi bywalcami? A przecież Rydlowa bywała często u Pepy na Loretańskiej (tam gdzie Perel mieszkała), znała ją całkiem nieźle, nie miała więc powodu by kłamać.

Pani Maria trzymała nas w napięciu do ostatniej sekundy. No może oprócz tych wybuchów śmiechu, które powodowała swym anegdotami ze studenckich czasów. Jedną z nich z chęcią Wam przytoczę. Mianowicie, Rydlowa studiowała polonistykę na UJ i miała to szczęście, że wysłuchiwała nauk od samego Kazimierza Wyki, Stanisława Pigonia i innych zasłużonych teoretyków literatury (kolejny powód do mej zazdrości). I na jednym z wykładów profesora Wyki o „Weselu” właśnie, tenże opowiadał o pierwowzorach postaci dramatu. Gdy zatrzymał się przy osobie Racheli, nieco zasmuconym tonem rzekł, że o Józefie Singer już po wojnie nie słyszał, że pewnie, biedaczka zginęła z rąk hitlerowców. Na co Rydlowa wstaje dumnie na środku auli i powiada: „Ależ, panie Profesorze, ja muszę tę plotkę natychmiast zdementować. Pepka żyje i ma się świetnie, przed chwilą przecież piłam z nią kawę na Loretańskiej!”

Było sentymentalnie i wesoło, historycznie i literacko, kawiarniano i teatralnie. Mozaicznie, doprawdy. Tak samo jak barwna tylko mogła być postać Perel Singer.
 

Ewelina Wasilewska
20.10.2009
Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie, II rok filologii polskiej

 

Grupa teatralna Pars pro toto
przy Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie

„Varia z XX-leciem w tle, spektakl poetycko-muzyczny o «ciągotach» filozoficznych
reż. zespół

k Krakowa


Z drogi, listonosz przybywa z pocztą z Krakowa! Zastrzega, że nie będzie to zwykła recenzja ze strony autorki tekstu… Autorka jest teraz roztańczona, rozśpiewana, a nadto totalnie rozdarta między próbą pisania o tym, co się przed godziną widziało, a chęcią zawrócenia do Śródmiejskiego Ośrodku Sztuki i pobycia ze spotkanymi tam fantastycznymi ludźmi.

Któregoś razu grupa studentów mojej uczelni (Uniwersytetu Pedagogicznego) postanowiła spotkać się poza zajęciami, by po prostu pogadać o wszystkim i o niczym. Mówili o sobie, o swoich zainteresowaniach, o poezji, muzyce, o teatrze. Mieszanka prawdziwie wybuchowa, bo jak poloniści spotkają się w większym gronie…cóż, takie zjawisko jak „cisza” rzadko kiedy ma miejsce. I tak, od spotkania do spotkania, od słowa do słowa, narodziła się idea stworzenia czegoś większego. To były początki „Pars pro toto”, grupy śpiewacko-teatralnej, prężnie działającej po dziś dzień.

Na spektaklu owej grupy miałam okazję się pojawić. Z pewnością to specyficzne podejście do tworzenia sztuki (ale co w dzisiejszym świecie nie jest specyficzne?), gdy aktorzy nie tylko grają na scenie, ale są dla siebie scenarzystami, reżyserami, kompozytorami muzyki. W pierwszych minutach przedstawienia dostrzegłam, że gdyby nie siedzący wokół mnie widzowie i jakieś rozgraniczenie między widownią a sceną, zniknęłabym pewnie gdzieś w teatralnej przestrzeni, jaką stworzyło „Pars pro toto”. Nagle bowiem stałam się niewidoczna i gdzieś z boku przyglądałam się luźnej rozmowie kilku polonistów, jednej z tych rozmów właśnie, które stały się kanwą dla narodzin wyżej wspomnianej grupy teatralnej. Dodatkowo widz w całej tej nietypowej formie teatralnej nie poczuł się zapomniany, bo i nie miał potrzeby być w jakiś szczególny sposób adorowany – ekspresją czy niesamowitą grą aktorską. Młodzi ludzie poruszali się na scenie z niezwykła naturalnością i swobodą.

Czego dotyczyły dialogi? Właśnie, czasem były to myśli wyrwane z kontekstu, np. mówiono o sytuacji kobiety w zmaskulinizowanym społeczeństwie, by zaraz potem przejść do filozofii Nietzschego. Nie stanowiło to jednak problemu, bowiem ten myślowy miszmasz przypominał nieco mętlik w głowie, z jakim spotyka się każdy z nas. W końcu jednak rozmowy te sprowadzały się do kwestii młodości. Przywoływano nazwiska filozofów,  pisarzy, którzy o młodości pisali. Całość natomiast wzbogacona została o przerywniki w postaci piosenek do wierszy poetów dwudziestolecia międzywojennego. Dobór wierszy/tekstów epickich też nie był przypadkowy: Iłłakowiczówna, Tuwim czy Gombrowicz równie uniwersalnie powiadali o młodości, co dawniej Mickiewicz, i co (przecież tak niedawno temu) Piwnica pod Baranami w piosence „Ta nasza młodość”. Każde z ujęć młodości ma bardzo podobne wykładniki i to tak świetnie wyłapali członkowie „Pars pro toto” w swoim spektaklu. Dlatego też nie możemy powiedzieć, że przedstawienie kierowane było tylko do młodej części publiczności – wszak każdy swój czas młodości ma.

Gdy wybrzmiały słowa ostatniej piosenki, przygasły światła i zagrzmiał niekończący się chór oklasków, poczułam żal, że to już koniec. Tak jak czasem przychodzi żal, bo kończy się dzień, bo czas się rozstać. Nie byłam chyba samotna w swej myśli, ponieważ żaden z widzów nie ruszył się ze swego miejsca, nawet po słowach gitarzysty: „Dziękujemy Państwu, dobranoc!”. Aktorzy zostali wywołani ponownie na scenę, zasiedli na swych miejscach i najzwyczajniej w świecie zaczęli z widzami rozmawiać. Spełniali nasze muzyczne życzenia, z nami też śpiewali. Zniknęły wówczas wszelkie bariery, dystans między tymi, co grają, a tymi, co oglądają. Do tej pory nie mogę odpowiedzieć sobie na pytanie, co ów dystans zupełnie zniwelowało: tematyka spektaklu, jakże nam bliska, czy to niezwykłe ciepło bijące od ludzi z „Pars pro toto”.

Teraz ktoś, czytający moje świeże zupełnie refleksje na temat spektaklu, może pomyśleć, nad czym się tu tak zachwycać? Przecież to amatorszczyzna. To jedna z tych nowych wersji teatru współczesnego, łamiąca wszelkie konwencje etc. Może i tak też jest. Ale spotkanie z „Pars pro toto” odbieram jako przerwę od wszechobecnego patosu i nadętości. Spotkanie ze wspaniałymi, prostymi (a zarazem cudownie skomplikowanymi) ludźmi i ich sztuką.

Ewelina Wasilewska
8.03.2009
Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie, I rok filologii polskiej

Teatr im. S.Jaracza
w Olsztynie

J. Głowacki
„Kopciuch”
reż. Krzysztof Rościszewski

k Olsztyna

Wszystko przemija, pory roku następują po sobie, miesiąc płynie za miesiącem. Zmieniają się nam upodobania, jednak jedno jest stałe, zawsze mamy ochotę na rozrywkę na dobrym poziomie, na odpoczynek dla duszy, coś, co sprawi, że na chwilę się zatrzymamy, zastanowimy nad czymś głębiej , przełożymy na swój subiektywny język duszy. Idealnym miejscem, aby oddać się katharsis pozostaje, niezmiennie od tysięcy lat, teatr. Utarło się już wśród ludzi młodych i niestety na stałe w nich wrosło stwierdzenie, iż „podziwianie tak wysokiej sztuki nie jest mi potrzebne, nic mi nie daje”. Nic jednak bardziej mylnego, tylko abderycie rodem ze starożytnej Tracji przystoi głosić takie herezje, o czym młodzi mieszkańcy Olsztyna (i nie tylko Olsztyna), mogli przekonać się na przedstawieniu „KOPCIUCH” w reżyserii Krzysztofa Rościszewskiego wystawionym na „Scenie u Sewruka” w Studium Teatralnym im. Aleksandra Sewruka, prężnie funkcjonującym przy olsztyńskim Teatrze Jaracza.

Widowisko, pozostające spektaklem dyplomowym studentów III roku , daje audytorium możliwość wielu interpretacji utworu. Pozwolę sobie jednak skupić się na jednej, wydającej się najbliższą młodemu odbiorcy. Przestawnie opowiada o młodych dziewczętach „z przeszłością”, nastolatkach przebywających w domu poprawczym za wykroczenia. Toczą one życie monotonne i tak naprawdę w ich codziennej egzystencji nic ich nie zaskakuje, silniejsze jednostki wykorzystują słabsze, stosując znęcanie fizyczne i, co gorsza, psychiczne. W takich warunkach trudno jest się odnaleźć , jednak, jak głosi stare ludowe porzekadło, „nie ma winy bez kary” i rzeczywiście więźniarki mają za co pokutować, gdyż w ich aktach wyrazami notorycznie powtarzającymi się pozostają słowa „morderstwo” oraz „napaść”. W takie, zdaje się nieinteresujące i niebezpieczne warunki, wkracza ekipa telewizyjna pragnąca stworzyć dokument, opowiadający o resocjalizacyjnym charakterze placówek poprawczych w Polsce i którego głównym elementem będzie przedstawienie „Kopciuszek”. Zagrają w nim „złe dziewczęta” odpowiadające na pytania dotyczące przeszłości i teraźniejszości nastolatek pozbawionych wolności. Chociaż każda z bohaterek jest inna, wszystkie mają jedno marzenie: chcą na nowo żyć w świecie bez krat, jednak powrót do niego musi być okupiony cierpieniem. Przedstawienie ukazuje przenikanie się dwu światów, zdeterminowanego do działania, czasem perfidnego, a nawet krwiożerczego potwora medialnego oraz, co dziwne, cichej i zakompleksionej rzeczywistości poprawczaka. Założenia te osiągnięto dzięki wprowadzeniu na scenę wielu rekwizytów, urządzeń typowych dla planu filmowego, a także interesująco przeprowadzonej grze świateł. Na podkreślenie zasługuje także oprawa muzyczna widowiska, gdyż w dużej mierze są to autorskie piosenki więźniarek, wykonywane przy akompaniamencie gitary klasycznej.

Tuż po antrakcie, w drugim akcie, widz dowiaduje się, iż zamiary ekipy telewizyjnej wkraczającej do placówki są inne, niż tylko przedstawienie rzeczywistości za murem; reporterom chodzi o ukazanie scen, często fałszywych, udawanych. Liczy się rozgłos, nagrody na festiwalach, a nie pokazanie prawdy, pomoc więźniarkom.

Sytuację ukazana w przedstawieniu można porównać do ustroju totalitarnego . Zarówno w świecie mediów, jak i rzeczywistości poprawczaka, wszyscy chcą zniszczyć swoich kompanów, wykorzystać każdą możliwość do osiągnięcia profitów, urośnięcia w oczach przełożonych. Aby przetrwać , uzyskać prawo choć do chwili intymności, często trzeba wyzbyć się swego człowieczeństwa. Egzystencja w tych światach to ciągła walka, bitwa z otoczeniem, ale także i na poziomie własnego sumienia. Już samo poruszenie tak istotnych moralnie kwestii dotyczących nas wszystkich należy uznać za jednoznaczną kwestię, iż teatr, czy chcemy tego czy nie, jest nam potrzebny, często pokazuje, co w życiu robimy dobrze, a co w powinniśmy zmienić i poprawić. Przedstawienie teatralne, w którym występują ludzie młodzi nawet przeciętnemu nastolatkowi daje do myślenia, sprawia, ze choć czasem do tego nie chce on się przyznać, analizuje swoje życie, robi swoiste rozliczenie moralne.

Podsumowanie tych rozważań nie może być inaczej sformułowane – jeżeli chcemy, aby przyszłość Polski miała jakąkolwiek styczność z teatrem, należy zacząć od przybliżania młodzieży spektakli z udziałem ludzi młodych.

 

Patryk Witkowski
23.11.2008
Uniwersytet Warmińsko-Mazurski, I rok historii

 

Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Paweł Huelle
„Sarmacja”
reż. Krzysztof Babicki

k Gdańska

Romans, intryga, sprzedaż godności, poniżająca walka polityczna – wbrew pozorom nie są domeną wyłącznie czasów nam współczesnych, lecz dotyczą także przeszłych, „dumnych dni” Rzeczpospolitej sarmackiej. Dzięki satyryczno-ironicznej sztuce Pawła Huellego w reżyserii Krzysztofa Babickiego, „Sarmacja”, możemy przenieść się w zamierzchłe czasy, nie tracąc jednocześnie poczucia, jakoby te postaci i wydarzenia stanowiły jedynie piękny kostium historyczny dla opisania dzisiejszych realiów polskich elit politycznych.

W tej sztuce nie ma miejsca dla głównego bohatera, tu jednostki tworzą jednolitą masę, rozpustną, zepsutą, przekonaną o swej wysokiej wartości, powtarzającą, że czynią wszystko „pro publico bono”… Hasło to szybko nabrało negatywnego wydźwięku, budziło zgorszenie i śmiech wśród widowni oglądającej sprzedaż odznaczeń, tytułów, niewierność narodowi, „wszystko pro publico bono”… Piękna starościna, ledwo pochowawszy męża, flirtująca z młodym zdrajcą stanu, czołowi politycy oddający się wyłącznie lubieżnym uciechom fizycznym, fałszywa szlachta krzycząca donośnym głosem „ZDRADA!” – oto obraz Sarmacji, do której w rzeczywistości należałoby odnieść słowa Jacka Kaczmarskiego „i my – na byle słowo na tylne stajem łapki”. Reżyser Krzysztof Babicki wielokrotnie odwołał się do oprawionych muzycznie tekstów Karczmarskiego, które niczym echo odbijały się w uszach widzów. „Kochamy się w honorach, nie znamy się z honorem…”

Na szczególną uwagę zasługuje nie tylko sama treść sztuki, lecz także forma, w jaką została ona ujęta. Przepiękna scenografia, kostiumy (dzieło Barbary Wołosiuk), gra światła i cienia stanowiły tylko część prawdziwego spektaklu. To, co urzec mogło najbardziej, tkwiło w  niekonwencjonalnych rozwiązaniach – wykorzystaniu lustra i w nowoczesnym, mimo historycznego tła, ujęciu motywu danse macabre. Reżyser w piękny sposób użył zwierciadła, by metaforycznie ukazać, iż współczesność jest niczym innym, jak odbiciem sarmackich realiów. Każdy widz mógł się osobiście przekonać, jak mocno razi lustrzane światło… Jest to chyba najbardziej wymowne przesłanie „Sarmacji” – współczesny człowiek uśmiecha się z pobłażliwością, dopóki nie ujrzy w zwierciadle swych cech. Po raz kolejny prawdziwymi okazały się słowa Kaczmarskiego „bo się kochamy – w sobie! Nie pragnąc – siebie – znać!”.

Drugim istotnym, przyprawiającym człowieka o niezwykle przyjemny, a jednocześnie przerażający, dreszcz elementem, jest motyw danse macabre. Zbiorowa scena ukazująca ogół przedstawionej wcześniej społeczności, tańczącej wraz z kościotrupami w takt przenikliwej muzyki, wywołuje niesamowite wrażenia, obrazuje kolejny pomost, jaki łączy nas, współczesnych, z przodkami. Śmierć nie sądzi człowieka, ona przyciąga go do siebie, bawiąc się w najlepsze…

Ostatnią sceną, na jaką chciałabym zwrócić uwagę, by nie pozbawić potencjalnych widzów całej radości z osobistego odbierania wrażeń, jest odsłona finalna, w której Sarmacja odnajduje swój własny obraz w portretach przodków. Całość podkreślona została genialną muzyką rozbrzmiewającą jeszcze chwilę, mimo iż światła rozpłynęły się w mroku.

Jedno jest pewne – „Sarmacja” budzi emocje, może nieco gorzkie i niewygodne, może przykre dla odbiorcy, jednak prawdziwe, a to jest przecież w sztuce najważniejsze. I w głowie wciąż brzmi „bo się kochamy w sobie, nie pragnąc siebie znać” …

Ula Musiał
10.11.2008
Uniwersytet Gdański, I rok prawa

kontakt z redakcją oraz budowniczym strony: antrakt@op.pl

© Antrakt 2005 - 2007